sobota, 2 czerwca 2012

Mój teleskop i plany na tranzyt

Niedawno kupiłem sobie teleskop i już w minionym tygodniu go wypróbowałem. Jest świetny.
Ale najpierw może o mnie i astronomii.

Astronomią zainteresowałem się stosunkowo jak na siebie późno. Zasadniczo byłem dzieckiem bardzo ciekawym świata (coś mi jeszcze z tego zostało), i zainteresowanym naukami ścisłymi. Chemią zainteresowałem się już w szkole podstawowej i to na tyle skutecznie, że zostałem na próbę dopuszczony do olimpiady. Z nauk przyrodniczych zainteresowała mnie botanika - kupiłem sobie książkę na temat rozpoznawania roślin, przejrzałem zielniki i od czasu do czasu błyszczałem na lekcjach biologii. Zbierałem kamienie i skamieniałości, tylko zbieranie żuczków i motylków mnie nie zaciekawiło.
Co do astronomii to zasadniczo miałem wiedzę o tym co tam się dzieje w kosmosie, czym są gwiazdy, galaktyki i mgławice, ale nie pociągało to za sobą znajomości nieba. To zaskakujące, ale nie potrafię sobie przypomnieć z tych dawnych czasów abym zauważył na niebie jakiekolwiek konstelacje, choć dobrze pamiętam jak pierwszy raz rozpoznałem kaniankę pokrzywową na wycieczce w czwartej klasie. Potwierdza to regułę, że rzeczy na które nie zwracamy uwagi nie zapamiętujemy. Wówczas owszem, często patrzyłem na niebo, ale nie na to co się na nim znajduje. Pamiętam na przykład, że pewnego razu późną jesienią zobaczyłem na niebie coś jakby grupkę gwiazd, w załzawionych oczach rozmywającą się do obłoczku. Uznałem wówczas że mam do czynienia z Małym Obłokiem Magellana. Dlaczego akurat małym? Bo był mały; przecież Duży Obłok powinien być większy, no nie? Oczywiście były to Plejady.
Tak więc pierwociny mojego zainteresowania niebem nie wyglądały za dobrze. Zmieniło się to gdy na Boże Narodzenie roku 2003 dostałem w prezencie zabawkową lunetę. Był to nieduży refraktor, składający się z plastikowej rury o średnicy jakiś 2 cm z wymiennymi okularami dającymi różne powiększenia od 5 do 30 razy, na niedużym trójnogu, z lusterkiem pozwalającym spojrzeć pod kątem 90 stopni, co było bardzo przydatne do oglądania obiektów wysoko na niebie. Już pierwszej nocy wypróbowałem ją na Mizarze i wprawdzie rozdzielił tą gwiazdę na dwa składniki, ale szybko poznałem dużą wadę przyrządu - rura wewnątrz była gładka i każdy jaśniejszy obiekt był otoczony przez cztery odbicia. Mimo to używałem go przez kilka miesięcy, dopóki nie odłamała się plastikowa śruba mocująca. W Plejadach było przezeń widać kilkanaście gwiazd.

Za możliwością oglądania konkretnych obiektów poszło też dokształcenie w znajomości nieba. Z kilku książek na ten temat za najlepszą uważam obszerną choć nieco już starą "Niebo na dłoni". Wkrótce kupiłem własną, zawierającą mapy ruchu planet i planetoid na lata 2004-2008, zaś w opisach gwiazdozbiorów uwzględniono już informacje u egzoplanetach, oraz podano mapki gwiazd odniesienia dla gwiazd zmiennych. Jak na książkę przeznaczoną dla szerokiej rzeszy miłośników, całkiem przyzwoita. Szybko zdobyłem orientację po niebie.
Moja książka i zaćmione słońce prześwitujące przez liście drzewa 1 sierpnia 2008. Relację z tamtego pokazu (mnie tam nie pokazali) można zobaczyć tutaj

Nieco później dowiedziałem się że znajomi mają u siebie lunetę, ale nie używają, miał to być prezent-niespodzianka dla ich syna ale chłopiec nie był zainteresowany. Gdy pierwszego wieczoru pokazałem że umiem się czymś takim posługiwać, pożyczyli ją mi "na wieczne nieoddanie". Był to jak dla mnie duży postęp. Był to refraktor 55 mm, nie pamiętam jakiej marki, z obiektywem zamocowanym na stałe, ale za to z pokrętłem regulującym powiększenie. Gdy przekręcałem obiektyw, soczewki przymocowane do spiralnych rowków przysuwały się lub odsuwały, zmieniając ogniskową. Luneta  dawała mi sporo satysfakcji. W Plejadach przy dobrych warunkach i po przyzwyczajeniu się do ciemności dawało się dostrzec do 33 gwiazd. Poznałem też wiele innych gromad gwiezdnych.
W 2004 zdążyłem już zaobserwować przy jej pomocy tranzyt Wenus.
Orbita planety Wenus znajduje się wewnątrz orbity Ziemi, jest więc bliżej Słońca niż my i co pewien czas przechodzi między tymi dwoma ciałami. Jednak jej orbita jest niejako przekrzywiona w stosunku do naszej, toteż zwykle przechodzi z naszego punktu widzenia kilka stopni nad lub pod Słońcem. W przeciwnym wypadku tranzyt następowałby co roku. Aby przejście na tle słońca mogło nastąpić, Wenus musi się znaleźć w punkcie węzłowym, a więc tam gdzie orbita przecina ekliptykę i gdzie znajdzie się nie nad i nie pod ale na wysokości słońca. W dodatku Ziemia musi się znaleźć w tym czasie w pobliżu tego punktu. Geometria orbit i synchronizacja obiegów sprawiają, że tranzyty następują w parach co 8 lat, zaś jedna para tranzytów jest oddzielona od drugiej o 105-121 lat. Rzadka okazja, przyznacie.
Toteż udałem się pod blok i tam oglądałem. Najpierw postanowiłem spróbować obserwacji bezpośrednich. Oczywiście gdybym oglądał słońce przez niezabezpieczoną lunetę, skupiony blask wypaliłby mi wzrok (teleskopy są tutaj o tyle dobre, że przez lornetkę na słońce spojrzeć można tylko raz a przez teleskop dwa razy), toteż patrzyłem przez filtr. Zaskakująco dobrze sprawdzały się w tej roli dwie warstwy srebrnej folii którą owija się w kwiaciarniach bukiety. Potem zdjąłem filtr i obserwowałem jak kropka wenus przesuwa się na tarczy słonecznej przy pomocy projekcji okularowej. Załapała się nawet przechodząca obok sąsiadka.

Aluminiowy wysoki trójnóg nie był jednak zbyt stabilny i odtąd moją zmorą stało się drżenie obrazu, oraz konieczność dokręcania śrub mocujących.
Do najbardziej ekstrawaganckich akrobacji jaki z tym sprzętem wyczyniałem, doszło gdy chciałem obserwować kometę Machholza w grudniu 2005 roku. Znajdowała się wówczas bardzo wysoko, niemal w zenicie, a tak bardzo zadrzeć obiektywu nie mogłem. Należałoby zatem mocno przekrzywić statyw, ale tak, aby był w miarę stabilny, bo każde drgnięcie zamazywało obraz. No i w dodatku pod lunetą musiało się znaleźć miejsce na mnie. Obserwowałem wówczas z terenów na tyłach kościoła, gdzie brakowało przeszkadzających latarni, tuż obok znajdował się murek okalający schody do piwnicy. Ustawiłem więc dwie nogi statywu na ziemi, wciskając w cienką warstwę śniegu, zaś trzecią postawiłem na tym murku, przez co statyw uzyskał odchylenie około 30 stopni i zaczął objawiać skłonność do wywracania. Przesunąłem zatem trzecią nogę nieco dalej, aby zahaczyła ogumieniem o krawędź murku, przez co teleskop nie tyle opierał się co wisiał na niej. Skuliłem się więc pod okularem i ostrożnie nakierowałem teleskop na ten fragment Perseusza gdzie miała znajdować się kometa, aż wreszcie mignęła mi. Mgławicowa otoczka otaczała gwiazdopodobne jądro. Tak mnie to zachwyciło że zapomniałem o stabilizacji. Trzecia nóżka zsunęła się z murku a luneta poleciała na drugą stronę, na schody piwnicy. W ostatniej chwili złapałem dwie pozostałe nóżki, mając nadzieję że się nie załamią. Na szczęście lunecie nic się nie stało, a ja nawet się nie przeziębiłem, choć leżałem na ośnieżonej ziemi.
Potem jednak parę razy luneta mi się przewróciła, aż przekrzywiła się główna soczewka w obiektywie, musiałem wyjmować i wkładać jeszcze raz. Z innych wad należy wymienić ów zmiennoogniskowy okular, który był niezupełnie dobrze pomyślany. Soczewki były tak przymocowane, aby ich oprawki dawały się przesuwać w spiralnych rowkach, co zmieniało ich odległość od siebie. Te rowki były jednak właściwie szczelinami w tulejce na której się trzymały, pod ruchomym pokrętłem. Przez te szczeliny do środka wchodziła para wodna, przez co okular potrafił zaparować lub zaszronić się od środka, w dodatku wpadał tam też kurz i pył, co wymusiło konieczność okresowego delikatnego czyszczenia soczewek przy pomocy watki nawiniętej na zapałkę (patyczki do uszu się nie mieściły). W dodatku przy ruchach śruba mocująca montaż azymutalny do statywu odkręcała się i trzeba było ją dokręcać. Aż pewnej nocy 2008 roku odkręciła się całkiem, i gdy wracałem do domu wypadła nie wiadomo gdzie i zagubiła się. A bez niej ponownie zamocować się już lunety nie dało.

Przerzuciłem się więc na lornetki. Najpierw pożyczyłem jedną od znajomego, potem bardzo tanio kupiłem jedną w sklepie. W sierpniu pojechałem do Kawęczynka na XII zlot miłośników astronomii OZMA i tam uzyskawszy drugie miejsce w konkursie wiedzy astronomicznej wygrałem lornetkę Bresser 8/50, bardzo dobrej jakości, którą mam po dziś. Okazuje się że lornetką też można wykonywać ciekawe obserwacje, a w przypadku zjawisk rozległych - gromad gwiezdnych czy koniunkcji planet, jest nawet lepsza od teleskopu.

Ale cóż, czym lepszy sprzęt tym lepiej, dlatego postanowiłem kupi teleskop. Wolałem się zmieścić w kwocie 600-700 zł. Początkowo myślałem o Astro Masterze 114/1000 ale wyczytałem na forach astronomicznych że daje niewyraźne obrazy, bo ogniskowa jest trochę naciągnięta, i trzęsie bo ma za słaby stelaż na taką masę. Potem obiecujący wydawał się Spinor Optics 130/900, ale miał dużo negatywnym opinii, więc po rozważeniu plusów i minusów wybrałem Sky-Watcher Synta N-114/900 EQ-2.

A teraz dla niezupełnie zorientowanych czytelników coś o teleskopach. Teleskop to taki układ optyczny, który powiększa obraz odległych przedmiotów, dzięki czemu obserwujemy je jakby przybliżone. Najprostszy układ to dwie soczewki wypukłe zamocowane na dwóch końcach rurki. Oczywiście gdyby to tylko na tym polegało, to niewielki układ z dużym powiększeniem byłby już użyteczny, jednak trzeba pamiętać, że im więcej razy powiększymy pewien obraz, tym bardziej spada jego jasność powierzchniowa - księżyc o średnicy widomej X i jasności Y powiększony dwa razy do średnicy 2X ma widomą powierzchnię 4 razy większą. Jasność całkowita pozostaje taka sama, ale jest rozłożona na większą powierzchnię. Po powiększeniu do 100 X widoczny w polu widzenia kawałek księżyca byłby już tak ciemny, że nie dało by się spostrzec żadnych szczegółów.
Aby temu zaradzić należy zwiększyć średnicę obiektywu przez który do teleskopu wpada światło oglądanych obiektów, tym samym zwiększając ilość zebranego światła. Obiektyw lunety lub lornetki o średnicy 50 mm w porównaniu z ludzką źrenicą o średnicy maksymalnie 8 mm zbiera prawie 45 razy więcej światła. Oprócz możliwości uzyskania jasnych obrazów w dużych powiększeniach skutkuje to jeszcze czymś, związanym z właściwościami fizjologicznymi oka. Czułość siatkówki jest ograniczona. Obiekty zbyt ciemne nie będą zauważalne, toteż jesteśmy w stanie zobaczyć gwiazdy o jasności maksymalnie 6,5-7 wielkości gwiazdowej. Gdy jednak zwiększymy powierzchnię zbierającą, do oka, za pośrednictwem teleskopu, wpadnie więcej światła, a więc może ono wychwycić obiekty znacznie słabsze. Teoretyczny, podawany przez producenta zasięg mojego teleskopu, to 12 wielkość gwiazdowa, co oznacza obiekty tysiące razy słabsze od widzianych gołym okiem.
Układy optyczne powiększające obraz można podzielić zasadniczo na dwa typy - te korzystające z soczewek i te korzystające z luster wklęsłych. Z soczewkowymi (refraktor) to wiadomo - światło wpada przez dużą soczewkę w obiektywie, biegnie przez rurę tubusa i tam trafia na drugą soczewkę lub ich układ. W zwierciadlanych reflektorach wpada do tubusa i dopiero na dnie trafia na wklęsłe zwierciadło, które skupia światło na lusterku ustawionym przed nim. W konstrukcji typu Newtona lusterko to odbija światło w bok i tam, z boku tubusa, umieszczony jest okular. Tego właśnie typu jest mój teleskop.

A więc wybrałem teleskop, zamówiłem (kosztował 625 złotych) i czekałem. Po weekendzie przyszła przesyłka ale dopiero po kilku dniach mogłem ją rozpakować. Całość ważyła 16 kg i miała dosyć znaczne rozmiary. W środku wielkiego pudła mniejsze pudełka, a w tych części do złożenia:
Złóż to sam

Więc ostrożnie, zgodnie z instrukcją poskręcałem ze sobą wszystkie części otrzymując takie oto ustrojstwo:

Na trójnogu zaopatrzonym w półkę na drobne rzeczy, która po przykręceniu zwiększa jego stabilność przykręcony został montaż paralaktyczny, umożliwiający obrót w dwóch prostopadłych osiach. Na przedłużeniu osi prostopadłej do tuby przymocowana jest przeciwwaga z ołowianych krążków. Bez niej tubus przeważyłby oś i trudno było by płynnie nią obracać. Z drugiej strony bez niej jest lżejszy, dlatego gdy chcę go przenieść gdzieś daleko, odkręcam ją i wkładam do plecaka. Na tubusie, nad obiektywem przymocowana jest mała lunetka celownicza o niedużym powiększeniu w większym polu widzenia. Pierwszym co zrobiłem po skręceniu teleskopu była kolimacja osi optycznych lunetki i teleskopu, czyli ustawienie jej przy pomocy trzech śrub tak, aby krzyżyk linii pomocniczych wypadał dokładnie na tym obiekcie, jaki widać w okularze. Tutaj pokazuję przykład nastawienia na wenus:

< W lunetce

                                                       W okularze >











Teoretycznie powinienem przeprowadzić jeszcze kolimację ustawienia lustra głównego względem wtórnego, ale nie zauważyłem aby były względem siebie przekrzywione. Od strony obiektywu wnętrze prezentuje się tak (odbicie w lustrze głównym):

Znacznie lepiej wyszedłem jednak na zdjęciu zrobionym przez boczny otwór, bez wkręconego obiektywu:

Tak więc wypadało zrobić pierwsze obserwacje. Niestety balkon z którego mogłem obserwować był dosyć ciasny. Gdy zachodziła wenus i udało mi się ustawić teleskop dokładnie na nią, okular wypadał tuż nad barierką, jeszcze gorzej było gdy chciałem zobaczyć zachodzący księżyc po nowiu, bo okular wyszedł za barierkę i musiałem się wychylić, ale widok rekompensował wszytko:

Udało mi się jeszcze złapać Saturna z dobrze widocznym układem pierścieni, niestety przerwy Cassiniego nie dało się zobaczyć. Próbowałem zrobić mu zdjęcie przykładając aparat do okularu, lecz drżenie rąk powodowało, że nie dało się uzyskać ostrego obrazu. Zastosowałem więc niegodną sztuczkę włączając lampę błyskową ale osłaniając ją ręką. Czas naświetlana skrócił się i udało się zrobić jedno zdjęcie, ale jakość pozostawia wiele do życzenia:

Chyba będę musiał dokupić złącze do aparatów cyfrowych. Niedługo potem zaszedłem do znajomych mieszkających w domu wolnostojącym, aby przeprowadzić u nich wieczorek gastro-astronomiczny. W przerwach oglądania kolejnych obiektów na ich podwórku zachodziłem do środka na tortillę. Pokazałem im Księżyc, Saturna i gwiazdy podwójne - deltę lutni a na chwilę udało mi się złapać gwiazdę "podwójnie podwójną" Epsilon Lyrae, czyli układ dwóch gwiazd podwójnych. Przy zastosowaniu obiektywu Barlowa dającego powiększenie 180 razy dawało się je rozdzielić. Potem pokazałem im Albireo w Łabędziu, piękną parę gwiazd - jednej złotożółtej a drugiej niebieskawej. Szukałem jeszcze później jakiś gromad gwiezdnych, ale albo nie wyglądały interesująco bo były szerokie albo nie mogłem ich znaleźć - pole widzenia nawet w małych powiększeniach nie jest duże, do czego będzie trzeba się przyzwyczaić, ale wyszło na jaw że z powodu długiej przerwy w obserwacjach pozapominałem niektóre rzeczy.
Niestety gromada podwójna h i hi Persei była za nisko a moje kochane Plejady całkiem niewidoczne.

Duża waga teleskopu utrudnia  poruszanie. Zaś duże rozmiary wywołują pytanie o to gdzie go będę trzymał. Zdążyłem też mieć z nim perypetie akrobatyczne. Gdy go skręcałem, przykręciłem go do trójnogu o nóżkach wysuniętych do końca. Potem chciałem go obniżyć, więc odkręciłem blokady dwóch nóżek i oczywiście natychmiast wsunęły się niemal do końca a trzecia, nie odblokowana tak przechyliła teleskop, że przewrócił się. Ja, przykucnięty przy ziemi, przypominając sobie tamtą grudniową noc złapałem za nóżki a 16 kilogramów niemal mnie przeważyło. Na szczęście zapobiegłem katastrofie i lekko oparłem teleskop o fotel a i tak dostałem w głowę przeciwwagą.

I co teraz? A no teraz szykuj się do obserwacji tranzytu Wenus. Ostatni miał miejsce w 2004 roku. Następny będzie miał miejsce... w tą środę. 6 czerwca gdy wstanie Słońce planeta już będzie widoczna na jego tle i będzie przez nie przechodzić do 6:50. Oczywiście nie mogę tego przegapić, bo więcej razy już nie będę miał okazji. Specjalnie w tym celu kupiłem filtr słoneczny, mający postać srebrnej folii, niepokojąco podobnej do tych z kwiaciarni. Już ją wypróbowywałem oglądając plamy słoneczne:

Teraz pozostaje mieć tylko nadzieję, że pogoda będzie dobra.

poniedziałek, 28 maja 2012

1967 - Trąba powietrzna w Blachowni

Jako że zaczyna się tradycyjny, wieloletni sezon występowania trąb powietrznych, to też zaczynają się interesujące rocznice zdarzeń co do których się dogrzebałem i które warto jest moim zdaniem przypomnieć, dlatego w najbliższych miesiącach spodziewajcie się wysypu artykułów na ten temat. Będę próbował przebić się z niektórymi do prasy - jak na razie udało mi się zainteresować lokalną stronę historią trąby w Zagórzanach z 1822 roku.
Teraz też upływa taka interesująca rocznica.A właściwie już upłynęła ale nie bardzo wiem kiedy. Z tymi dawnymi gazetami pojawia się czasem problem, że nie określają daty opisywanych wydarzeń, pisząc "zdarzyło się onegdaj..." albo "w minionym tygodniu...". Coś takiego ma miejsce w tym przypadku.

Pierwsza wzmianka pochodzi z Głosu Koszalińskiego, który znalazłem w Zachodniopomorskiej Bibliotece Cyfrowej[1] Gdzie zwięźle informowano, że "w minionym tygodniu" wskutek "ochłodzenia górnych warstw atmosfery" nad powiatem częstochowskim przeszła trąba powietrzna, który wywołała uszkodzenia w 40 gospodarstwach w Blachowni, Ostrowach i Brzósce, przy czym największe straty odnotowano w tej ostatniej.
Artykułowi towarzyszyło zdjęcie, przedstawiające szkody w Brzósce

Jak widać, na zdjęciu mało widać. Jakieś tam porozwalane szczątki zapewne z dachu. Oczywiście przeszukałem pod tym kątem inne biblioteki cyfrowe ale natykałem się tylko na dokładne kopie pierwszej notki. Zajrzałem więc na stronę biblioteki publicznej w Częstochowie gdzie znaleźć można skany dawnych lokalnych gazet. Z interesującego mnie roku dostępna była tylko Gazeta Częstochowska będąca tygodnikiem, w związku z czym najświeższe informacje pochodziły z następnego tygodnia, lakoniczna notka uzupełniała moje ustalenia w niewielkim stopniu:
Huragan zniszczył 85 budynków
PZU wypłaca odszkodowania

Huragan który przeszedł w ubiegłym tygodniu nad zachodnią częścią powiatu częstochowskiego spowodował wiele strat w 53 gospodarstwach w Ostrowach i Brzósce. Uszkodzonych zostało 85 budynków mieszkalnych i gospodarskich, w tym wiele w poważnym stopniu. Według szacunkowych obliczeń powiatowego inspektoratu PZU, straty wynoszą około 300 tyś zł.[2]
Prócz tego nie odnalazłem niczego konkretnego. Raczej mizerne informacje, ale potwierdzają że coś rzeczywiście miało miejsce. Dawne wsie Brzóska i Ostrowy stanowią obecnie osiedla Blachowni - miasta jak widać dosyć nieszczęśliwie położonego, skoro trąba, o większej sile, nawiedziła je ponownie w 2008 roku. Osiedla są położone tuż przy sobie, dlatego nie sposób powiedzieć ile przynajmniej musiała przebyć trąba aby je obydwa objąć.
A co z dokładną datą? Głos Koszaliński i inne gazety w których znalazłem kopie tego tekstu, były dziennikami. Tekst był oficjalną notką prasową rozesłaną do redakcji ze zdjęciem, a coś takiego nie mogło powstać w jeden dzień. Z drugiej strony gdyby zdarzenie miało miejsce w poniedziałek lub wtorek, to gazety zdążyłyby przedrukować informację w ciągu tego samego tygodnia. Jeśli ukazała się dopiero w następnym, to trąba musiała się pojawić w drugiej połowie tygodnia. Osobiście stawiałbym na piątek o tej porze, gdy było już za późno aby informacja znalazła się w wydaniu sobotnio-niedzielnym, jednak możliwe że dla większej dokładności będę musiał się kogoś dopytać.

Postscriptum 2017
Znalazłem nowe, lepsze źródło na temat tego zdarzenia. Trąba powietrzna pojawiła się w środę 17 maja, po godzinie 17. Relacjonujący dziennikarzowi wydarzenia Bolesław Tol, mieszkający w Ostrowach przy ulicy 1-maja opisywał, że gdy wyszedł na podwórze nakarmić króliki, usłyszał świst wiatru podobny do przelatującego odrzutowca. Wiatr zerwał z jego murowanego domu solidny dach rozrzucając betonowe płyty (ze ściany szczytowej?), oraz powyrywał okna. Stojący na otwartej przestrzeni dom Mikołaja Wineckiego został zniszczony. Pas zniszczeń miał długość około 3 kilometrów oraz szerokość 100 metrów i sięgał do Blachowni.
Połamane zostały drzewa i słupy telegraficzne, 28 domów zniszczonych lub poważnie uszkodzonych. Nikt z mieszkańców nie został ranny.[3]
W samej Blachowni zerwane zostały dachy z 30 nowo wybudowanych domów mieszkalnych.[4]
------
[1] Głos Koszaliński, 23 maja 1967 ZBC
[2] Gazeta Częstochowska nr. 21, 23-29.V.1967
[3] Życie Radomskie nr.118, 19 maja 1967,
[4] Życie Radomskie, nr. 117, 18 maja 1967, Radomska Biblioteka Cyfrowa

środa, 23 maja 2012

1995 - Trąba w Mokobodach

13 maja 1995 roku około godziny dziewiętnastej 11-letni chłopiec, syn sołtysa wsi Mokobody Kolonia zauważył na polach niedaleko dziwne zjawisko. Pod zbliżającą się ciemną chmurą wiatr uniósł kurz. porywając worki po nawozach. Cały ten kłąb wirował z niezwykłą prędkością, porywając pylisty żużel z drogi. Zawołał wtedy do ojca, że na ich dom idzie chmura a ten, przerażony zawołał rodzinę i kazał położyć się na podłodze w kuchni. Zaledwie rok wcześniej trąba zmiotła dwie wioski pod Białymstokiem, czytał z gazecie. Na zewnątrz wicher huczał z niezwykła mocą a gdy przeszedł, domownicy spostrzegli że w gospodarstwie nie ma już stodoły i spichlerza. Narzędzia walały się dookoła, ciężki ciągnik, wypchnięty ze stodoły, przejechał kilkanaście metrów.
Znacznie gorzej trąba obeszła się z sąsiednim gospodarstwem, gdzie zerwała dach i strop, oderwała jedną ścianę która przewróciła się na wersalkę, pozostałe rozsypały się. Zaskoczona rodzina zobaczyła, że pozostał im tylko piec i kilka ścian działowych. Cudem nic nikomu się nie stało.

Dalej lej przebył las, powalając 20 ha i zahaczył skrajem o Świniary, gdzie rozwalił parę stodół a potem poszedł przez lasy i łąki zanikając gdzieś przed Sokołowem. Wedle artykułu w lokalnej prasie trąba poruszała się pasem szerokim na kilkadziesiąt do stu metrów i długim na 12 km, co oznaczałoby, że szczęśliwie ominęła kilka wsi. Świadkowie opisywali ją jako zwężający się lej, "czarny bałwan" otoczony chmurą części roślin. Zniszczyła dom, 4 obory i 5 stodół, w sumie niewiele jak na takie zjawisko.

Niestety nie mogłem skopiować zdjęć załączonych do jednego z artykułów, znalezionych w Siedlcach w bibliotece, więc musicie bazować na mojej relacji. Nie dowiedziałem się jak zbudowany był zniszczony dom a i ze zdjęć trudno było się zorientować, zważywszy jednak na równą podmurówkę i brak śladów muru mogę ocenić, że był to dom drewniany, najwyżej z przymurówką lub ceglaną ścianą działową, co tłumaczyłoby podawany opis spadających cegieł, przed którymi zasłonił dzieci ich ojciec. Dom, jak wskazywały zdjęcia, nie nadawał się do użytku, zatem trąba musiała w tym miejscu osiągnąć siłę F2.

Orientacyjna mapka okolicy. Zaznaczonej linii proszę nie traktować jako dokładnej.
--------
Źródła:
* "Cyklon", Tygodnik Siedlecki nr 21, 21 maja 1995r
* "Wir", tamże nr 22, 28 maja 1995
* Moja miejscowość w drodze do Unii, mokobody.edu.pl

poniedziałek, 21 maja 2012

1853 - trąba w Wieliczce

Jak podawał Kurjer Warszawski z 7 czerwca 1853:

W zeszłą Środę o 6tej wieczór, trąba powietrzna, 
w Wieliczce, zwaliła dachy z 8 domów, powyrywała 
wiele starych drzew z korzeniami, i zniszczyła kilka 
ogrodów. Jedna kobieta porwana przez trąbę, ma zgru- 
chotaną nogę, a góral przechodzący, uniesiony w po- 
wietrze, o staję przeszło od miejsca porwania rzucony 
został. (Schles: Ztg.— Czas). 



Wydanie pochodziło z wtorku więc musiało mieć to miejsce 1 czerwca. Pozostaje jedynie pytanie o jaką staję uniesiony miał być ów góral - o staropolską (180m), milową (893m) czy nowopolską (1066m)?

Znalazłem gdzieś jeszcze wzmiankę, że trąba miała pojawić się w Wieliczce w 1982 roku ale nie mam tu potwierdzenia.

Post Scriptum 2014
Znalazłem jeszcze jedno, niezależne potwierdzenie tego zdarzenia:

 "Szczegóły w powietrzu"
(...) W najnowszych czasach orkan ten i w naszym kraju kilka razy przeciągał, i dał się wielu miejscowościom dotkliwie uczuć, i tak:
Przed kilkunastu laty przeciągała tego rodzaju trąba tuż okoio Wieliczki i nie małe spustoszenia poczyniła, mianowicie: pozrywała z domów dachy, porywała zwierzęta a nawet i ludzi, unosząc to wszystko w górę. Dotąd żyje jeszcze w Wieliczce kobieta, która porwana przez tę trąbę i uniesiona dość wysoko w górę spadła nareszcie i złamała sobie nogi.
[Zagroda. Pismo dla ludu Kraków dnia 24 czerwca 1874]
Dzięki temu ten przypadek staje się bardziej pewny, mimo że drugie źródło nie dorzuca szczegółów.

czwartek, 17 maja 2012

Diabeł głową nakrył...

Zakrywcy znów wsławiają się jako mistrzowie naukowego wciskania kitu. I znów rzecz zahacza o astronomię, i znów też pewne rzeczy przez nich opisane, miały miejsce całkiem inaczej:
Algol to jeden z najbardziej niezwykłych układów gwiezdnych znajdujący się w konstelacji Perseusza. Astronomowie byli pewni, że w jego skład wchodzą dwie gwiazdy, jednak najnowsze badania pokazują, że znajduje się tam jeszcze jeden obiekt. Potwierdzają to również zapiski starożytnych Egipcjan.

Układ ten swoją nazwę otrzymał od arabskich słów Al Ra’s al Ghul, oznaczających Głowę Diabła. W astronomii znany jest również jak Beta Persei. Oddalony jest od Ziemi o 93 lata świetlne. W gwiazdozbiorze Perseusza symbolizuje odciętą głowę mitycznej Meduzy, którą bohater przytroczył sobie do paska. Dotychczas uważano, że Algol został odkryty w 1783 roku przez Anglika Johna Goodricke’a. Ten astronom-amator zauważył, że Głowa Diabła przygasa na parę godzin co 2,87 dnia i na tej podstawie wysnuł wniosek, że nie jest to pojedyncza gwiazda, lecz dwie gwiazdy krążące wokół środka masy układu.

Fińscy archeolodzy odkryli jednak, ze Algol był znany już w starożytności. Wspomniany został w Kalendarzu Kairskim, który Egipcjanie stworzyli około 3200 lat temu. Co ciekawe, nie tylko zadawali sobie sprawę z istnienia Głowy Diabła, ale również wyliczyli, że jest to układ kilku gwiazd krążących wokół siebie. To odkrycie jest kolejnym dowodem świadczącym o geniuszu astronomicznym starożytnych Egipcjan.
W zapiskach znaleziono również informację, że system przygasał co 2,85 dnia. Początkowo uznano to za niewielki błąd w obliczeniach, najnowsze badania pokazały jednak, że Egipcjanie się nie pomylili.
Astronomowie, Otto Struve i Jorge Sahade, wykazali, że w skład Głowy Diabła wchodzą aż trzy gwiazdy. Nazwano je Algol A, Algol B i Algol C. Ta ostatnia znajduje się pomiędzy dwiema pozostałymi krążącymi wokół środka masy układu. Obecność trzeciego obiektu powoduje ciągłe stopniowe zmniejszanie się prędkości z jaką krążą gwiazdy. To właśnie dlatego w starożytności zmiana jasności układu zachodziła nieco częściej.*

I co tu jest nie tak? Z artykułu można zrozumieć iż starożytni Egipcjanie wykryli że gwiazda Algol jest potrójna, że nie była znana astronomom aż do XVIII wieku kiedy to została odkryta i dopiero niedawno badania Struve'a i Shadego potwierdziły zapiski Egipcjan.

A teraz pomyślcie - jeśli nazwa gwiazdy pochodzi z języka arabskiego i odnosi się do położenia w greckiej konstelacji Perseusza, gdzie odpowiadała głowie Meduzy, to chyba musieli ją znać starożytni Grecy i średniowieczni Arabowie? Autor artykułu bardzo sprytnie "zapomniał" o tym napisać, bo mało kto pamięta, że arabskie nazwy większości gwiazd to zasługa średniowiecznego tłumaczenia starożytnego Almagestu Ptolomeusza.
Ptolomeusz Klaudiusz żył ok. 100-168 r.n.e. i jego dzieło matematyczno-astronomiczne stanowiło w istocie kompendium całej starożytnej wiedzy i poglądów o świecie i wszechświecie. Niestety po upadku Rzymu jego dzieła nie przedostały się do Europy z powodu różnych zawirowań historycznych. Były jednak dobrze znane w krajach arabskich stając się powodem bardzo wysokiego poziomu ówczesnej astronomii, zahamowanego dopiero w połowie średniowiecza z przyczyn religijnych.
Do Europy Almagest trafił zatem w tłumaczeniu na arabski. Podczas tłumaczenia na łacinę wiele nazw pozostawiono bez zmian, najwyżej dostosowując je do składni łacińskiej. Na przykład Deneb to bardzo często występująca nazwa oznaczająca "ogon"; gwiazdy o tej nazwie znajdują się w Łabędziu, Delfinie czy Skorpionie.


W greckiej mitologii Perseusz był jednym z herosów, syn Zeusa i Danae, której bóg ten objawił się pod postacią "złotego deszczu". Jej ojciec, król na Argos - Akrizjos - dowiedział się od wyroczni że jego wnuk go zgładzi, dlatego dziecko wraz z matką zostało wsadzone do skrzyni a skrzynia wrzucona do morza. Niczym kosz z Mojżeszem, skrzynia, dzięki boskiej pomocy dopłynęła bezpiecznie do Serifos, gdzie malec rósł, rósł, mężniał aż wreszcie czuł się gotów do czynów bohaterskich, jak to ówczesnym dorosłym grekom przystało. Młodzieniec tyle się nasłuchał o wyczynach rozmaitych mężów, będących zresztą jego dalekimi krewnymi, że gdy władca wyspy ogłosił że się żeni, zapalczywie obiecał że w darze przyniesie głowę Meduzy, jednej z przeraźliwych Gorgon, zabijającej wzrokiem i posiadającej węże zamiast włosów (ciekawe jak je czesała?).
Wszyscy Bogowie, oczekujący niebywałego widowiska, pomagali mu trochę - Atena zasugerowała aby zapytał Starki o drogę, Hermes dał ostry nóż, a Starki chyba niezupełnie dobrowolnie hełm-niewidkę i skrzydlate sandały. Młodzieniec udał się zatem na zachód, aż poza Słupy Heralkesa, gdzie daleko daleko - mniej więcej na wschodnim wybrzeżu USA sądząc ze współczesnych map - miała znajdować się straszna kraina gorgon. Szczęśliwie dla niego akurat okropne siostry spały na plaży, toteż posługując się zwierciadłem, aby przypadkiem nie napotkać twardego spojrzenia, i sandałami, podleciał do Meduzy i uciął jej głowę. To obudziło jej siostry i nasz bohater musiał szybko uciekać, na szczęście z mieszaniny krwi potwora i morskiej piany powstał Pegaz, który wziął go na swój grzbiet i tak polecieli.
Po drodze zobaczył Andromedę przykutą przez ojca Cefeusza do skały, skąd zjeść ją miał potwór morski nazywany zwykle Wielorybem. Nasz bohater uratował piękne dziewczę, poślubił i pognał do domu, gdzie zastał matkę uwięzioną.
Trzeba bowiem wiedzieć że władca Sefidos zakochał się w matce Perseusza i tylko czekał aż młodzieniec poleci na drugi koniec świata z jakiegoś idiotycznego powodu, dlatego też podsycał jego heroiczną wyobraźnię chcąc pozbyć się młodzieńca z domu. Gdy popłynął na zachód zaczął przystawiać się do Danae, ta jednak odrzucała zaloty na tyle zdecydowanie, że wtrącono ją do lochu aby zmiękła. Syn uwolnił ją, przy pomocy głowy Meduzy zamienił króla w kamień i wraz z żoną osiadł jako władca sąsiedniej wysepki słusznie uważając, że przejmowanie tronu po zabitym przez siebie poprzedniku, nawet jeśli mu się należało, raczej nie wróży dobrego królowania.
Ojca zabił przypadkiem dyskiem rzuconym podczas zawodów. Ten w przebraniu wmieszał się między ubogich sądząc że przeznaczenie o nim zapomni.

Całkiem zgrabna historyjka. No i oczywiście wszystkie ważniejsze postaci tej opowieści znalazły się na niebie całkiem niedaleko siebie. Jak zaś widać na poniższej rycinie, pochodzącej z atlasu Heweliusza z 1690 roku:


Algol wypadał w miejscu głowy Meduzy, a nawet dokładniej w miejscu oka. Nie trudno się domyśleć, że zmiana jasności gwiazdy mogła być pojmowana jako luźne skojarzenie z mruganiem, stąd usytuowanie i nazwy - Algol od Ras Al Ghul co oznaczało głowę demona wedle mitologii arabskiej zjadającego ciała umarłych, w mitologii chińskiej Tseih She "stos trupów", zaś w mitach hebrajskich Rōsh ha Sāṭān czyli Głowa Diabła.
 Niestety jednak w źródłach starożytnych nie znajdujemy informacji o tym, aby jej zmienność była znana, dlatego pierwszą wzmianką jest dla nas informacja z 1667 roku w jednym z dzieł Geminiano Montanary. To zaś dlaczego tak się dzieje pozostawało zagadką przez długi czas.
Dopiero John Goodricke Jr. genialny niesłyszący astronom zasugerował w 1782 że Algol jest układem dwóch gwiazd krążących tak blisko siebie, że nie da się ich rozdzielić. Jedna gwiazda jest znacznie ciemniejsza od drugiej i krążąc co pewien czas przesłania jaśniejszą, co dla obserwatorów wygląda tak jakby Algol co 2,8 dnia osłabia swój blask o jedną wielkość gwiazdową. Jego pomysł na tyle się spodobał Królewskiemu Towarzystwu Nauki, że postanowiono przyjąć go na członka. Niestety Goodricke cztery dni później umiera na zapalenie płuc wywołane długimi zimowymi obserwacjami.

Algol dał początek kategorii gwiazd zmiennych, nazywanych algolidami lub gwiazdami typu β-persei.  Ciekawym przypadkiem jest Epsilon-Aurigae, jedna z najjaśniejszych gwiazd Woźnicy. Okres między zaćmieniami to aż 27 lat zaś zaćmienie trwa ponad rok. Ostatnie miało miejsce w latach 2009-11.

Potwierdzeniem teorii było odkrycie płytkiego zaćmienia wtórnego, gdy składnik słabszy jest zakrywany przez jaśniejszy. Ponieważ powierzchnia emitująca światło ulega wówczas zmniejszeniu, jasność układu słabnie choć zdecydowanie mniej niż przy zaćmieniu głównym.
Dokładne obserwacje pozwoliły stwierdzić, że w układzie jest jeszcze trzeci składnik. Odkrycia dokonał Otto Struve w 1957 roku.

Teraz chyba pojmujecie skalę manipulacji. Gwiazda nie tylko była znana od czasów starożytnych ale i jej zmienność była znana przed XVIII wiekiem. Trzeci składnik odkryto 55 lat temu. A Egipcjanie?
Wedle zespołu fińskich badaczy jeden z zapisów Kalendarza Kairskiego opisuje zmienność Algola, określając jej okres na 2,850 dnia. Tymczasem współcześnie wynosi on 2,867 dnia. Badacze uznali że Egipcjanie nie popełnili błędu lecz że prędkość obrotu dwóch głównych gwiazd zmalała w wyniku oddziaływania z trzecim składnikiem[2]. Jest to bardzo ciekawe odkrycie, ale sami chyba przyznacie, że opiera się na dosyć luźnych założeniach. W każdym razie byłoby to potwierdzenie znajomości zmienności tej gwiazdy już od czasów starożytnych.
A źródłem całego zamieszania był zapewne mało ścisły abstrakt, co widać po angielskich artykułach na ten temat; w każdym razie Odkrywcy powinny byli wykazać się większą dokładnością w konstruowaniu artykułów.
Już widzę jak paranormalne strony cytują artykuł jako dowód na niesamowitą wiedzę astronomiczną Starożytnych, porównując to co rzekomej cudownej wiedzy Dogonów na temat układu Syriusza.
(Dla nieobeznanych - Gwiazda Syriusz jest dla Dogonów Bogiem. Bóg ten miał towarzyszkę która miała z nim "zbliżenia" mniej więcej co 50 lat, więc gdy odkryto że Syriuszowi towarzyszy biały karzeł o okresie obiegu 50 lat, niektórzy nieodpowiedzialni ludzie uznali to za dowód nadzwyczajnej wiedzy astronomicznej tego plemiona i to najpewniej przekazanej im przez Kosmitów. Ostatecznym dowodem ma być to, że mity wspominają o drugiej towarzyszce jednak dzisiejsza nauka nie zna drugiego towarzysza Syriusza. Jeśli zatem - pytają paraarcheolodzy - Dogonowie znali gwiazdę której istnienia nauka jeszcze nie potwierdziła, to skąd ? Jak na razie dokładne obserwacje wskazują, że drugi towarzysz Syriusza nie istnieje.)
------
[1] http://odkrywcy.pl/kat,111402,title,Egipcjanie-wyjasnili-zagadke-Glowy-Diabla,wid,14487565,wiadomosc.html
[2] : L. Jetsu, S. Porceddu, J. Lyytinen, P. Kajatkari, J. Lehtinen, T. Markkanen, J. Toivari-Viitala, Did the ancient egyptians record the period of the eclipsing binary Algol - the Raging one?, Axriv.org
http://arxiv.org/abs/1204.6206

wtorek, 8 maja 2012

Drobne rośliny kwiatowe (4.) - Borówka

Borówka zwraca zwykle naszą uwagę dopiero latem, gdy obsypuje się czarnymi jagodami, ja jednak na wiosennym spacerze zauważyłem pomijaną zwykle cechę tej rośliny - kwiaty:

są to jak widać kwiatki prawie kuliste, ciemnoczerwone z woskowym nalotem z których przez jedyny otwór wystaje słupek. Nie znalazłem informacji jakie owady je zapylają.
W lipcu lub sierpniu z kwiatów powinny już zawiązać się owoce, kuliste jagody o ciemnogranatowej, zgoła czarnej barwie, które bardzo dobrze smakują ze śmietaną.

czwartek, 3 maja 2012

Powieszony na kiełbasie

POWIESZONY NA... KIEŁBASIE. Ofiarą niezwykłej przygody padł pewien rabuś w
Gelsenkirchen. Właściciel sklepu spostrzegł, wszedłszy zrana do sklepu, człowieka, zwieszającego się z okna dachowego. Przywołana policja stwierdziła, że człowiek ten zakradł się do sklepu, ukradł długi sznur kiełbasy i chciał umknąć tą drogą, którą przyszedł, okręciwszy sobie kiełbasę dokoła szyi. Musiał się jednak poślizgnąć i runął z powrotem do sklepu, ale owinięta dokoła szyi kiełbasa zaczepiła się o ramę okienną i tak mocno ścisnęła szyję rabusiowi, że go udusiła.

tylko takiego zgłosić do Nagrody Darwina.

i jeszcze kawał z tej samej gazety:
SZKOŁA
Podczas lekcji mitologji profesor objaśnia o
Venus której figura stoi na katedrze:
— Powiedz mi Chmielnicki, co ci się u niej podoba?
— Panie profesorze, mnie się najlepiej podobają nogi...
— Bierz książki i jutro przyjdź z ojcem!
— Grodziński, a co tobie się podoba, zapytuje profesor drugiego ucznia.
— Mniee paanie ppssorzze podobaają się płuuucca!
Zabieraj książki i jutro niech przyjdzie opie- ka domowa...
— A ty, Segał powiedz, co się tobie podoba?
— Panie profesorze, ja już pakuję książki i jutro przychodzę z całą rodziną...

Dziennik Cieszyński Niedziela, dnia 17 stycznia 1932.