Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zabawne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zabawne. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 lutego 2015

Analizatornie


Analizatornie to jeden z najciekawszych wykwitów internetowej twórczości.

Z pewnością każdy spotkał się z blogami z amatorskimi opowiadaniami opartymi na znanej książce, serialu czy filmie. Jest to obecnie zjawisko równie powszechne, jak kilka dekad temu prowadzenie pamiętniczka czy sztambucha.  W dużej mierze pisanie takich utworów bierze się ze znanej każdemu telewidzowi myśli "a ja bym tą historię rozegrał nieco inaczej". Wyobrażanie sobie alternatyw do znanych utworów, bądź umieszczanie siebie w ulubionej historii, stanowi dla wielu podstawę do tworzenia takich właśnie "utworów fanowskich" czyli Fan Fiction, nazywanych też fanfikami.

Im bardziej popularny utwór, tym więcej amatorskich opowiadań dziejących się w zapożyczonych realiach. Najobszerniejszy jest chyba zbiór utworów inspirowanych Harry Potterem, tysięcy blogów dorobił się także Zmierzch. W zasadzie każdy popularny serial też obrasta opowiadaniami będącymi alternatywnymi odcinkami. Na podobnej zasadzie powstają też opowiadania o sławnych ludziach, ulubionych zespołach muzycznych, czy osadzone w realiach popularnej gry komputerowej (są nawet o Minecraft).
I cóż - amatorskie opowiadania mają to do siebie, że nie zawsze są pisane dobrym stylem. Często biorą się za nie osoby nie wiedzące jak budować fabułę, nie mające własnych pomysłów lecz czerpiące pomysły z innych fanfików, nie wiedzące jak opisać swoje postaci, lub zapominające opisać. Zasadniczo większość takich tworów to grafomania.  A ponieważ jest akcja, musi nastąpić reakcja.

Wraz z rozwojem i upowszechnieniem fan fiction, rozwinęła się też krytyka. Początkowo były to po prostu komentarze, czasem dyskusje na forach, aż wreszcie krytykowanie amatorskich opowiadań na tyle się uniezależniło, że stało się nurtem samo w sobie. Strony internetowe czy blogi, które zajmują się krytyką amatorskich opowiadań, z wytykaniem błędów, nielogiczności i ogólną oceną utworu, za sprawą zgryźliwego humoru dostarczające czytelnikom niemało rozrywki, to właśnie Analizatornie.
Warto przy tym odróżnić je od Ocenialni, czyli stron wystawiających oceny blogów i stron, z uwzględnieniem szablonu, przejrzystości czy czytelności, choć w pewnym stopniu obie formy się przenikają - ocena bloga może być bowiem połączona z oceną tekstu, choć zazwyczaj analizatornie czynią to dokładniej, rozbierając na czynniki pierwsze kolejne akapity.


Historia
Za granicą bardzo podobne w formie analizy są zwykle określane jako MSTing, ewentualnie MiSTing. Nazwa wzięła się od starego serialu telewizyjnego Mystery Science Theater 3000 opartego właśnie na zjadliwej krytyce (choć widziałem też rozwinięcie Marry Sue Torture). Był to dosyć dziwny twór. Zasadniczo fabuła przedstawiała się następująco: pewien astronauta i pomagające mu roboty zostają uwięzieni na statku kosmicznym w taki sposób, że cały czas muszą oglądać filmy klasy B i C, co stanowi formę psychologicznego eksperymentu szalonego naukowca. Nie mając nic innego do roboty, zaczynają bawić się w śmieszne docinki do fragmentów filmów, czepiając się błędów, wyśmiewając absurdy i opowiadając żarty. Serial tak bardzo spodobał się telewidzom, że miał kilka sezonów. Był kręcony od 1988 do 1999 roku.

 Już u początków internetu fani serialu zaczęli naśladować jego styl, omawiając w formie zapisu odcinka bądź autentyczne filmy, bądź książki i wreszcie także fanowskie opowiadania. Najbardziej klasyczna forma to fragmenty tekstu przedzielone komentarzami fikcyjnych czytelników, takich samych jak bohaterowie serialu, czasem ze wstępem i zakończeniem, komentującymi mogą być też kanoniczne postaci z danej powieści. Obecnie jednak nazywa się tak także typowe analizy bez bawienia się w fikcyjne dialogi, ten typ określa się także sporking. Jest to forma najbardziej zbliżona do polskich analizatorni.

Obecnie najbardziej popularne jest chyba MiSTingowanie mangi i serialów, natomiast analizy fanfików mają chyba mniejszą popularność, w każdym razie mało znalazłem stron poświęconym konkretnie takiej krytyce. Wydaje się że obecnie ta forma nie jest zbyt popularna.


Historia polskich analizatorni ginie w mrokach internetu. Dosłownie. Zasadniczo z przejrzenia blogów i forów wynikałoby, że pierwszą analizatornią literacką w tym charakterystycznym stylu docinek do kolejnych fragmentów opowiadania, była Locha Snejpa, założona w kwietniu 2005 roku początkowo pod nazwą Jan Mylog. Archiwalne wpisy zachowały się w Wayback Internet Machine zanim około 2008 roku oryginalny blog został skasowany. Parę lat temu został odtworzony na blogspocie, gdzie znalazły się wszystkie archiwalne wpisy (Link).
Pytanie jednak - skąd autor tego bloga wziął pomysł? Sądząc po ukształtowanym stylu już w pierwszym wpisie, coś podobnego musiało istnieć wcześniej, nie mogłem jednak znaleźć co to było. Może dyskusje na forach albo listach dyskusyjnych, może dyskusje w komentarzach pod blogami - bez wątpienia z tych zjawisk wyrosły analizatornie, ale kto pierwszy wpadł na ten pomysł, i czy przypadkiem idea nie została zaimportowana z krajów zachodnich, gdzie podobne analizy w zinach i portalach istniały już dawno, tego nie sposób się dowiedzieć. Najbardziej prawdopodobne jest że styl krytyki skrystalizował się na forum literackim - tym bardziej że jedna z analizujących Lochy wywodziła się z forum Mirriel.

W każdym razie słynący z ciętych i ironicznych ocen blog przetrwał kilka lat, stając się inspiracją dla kolejnych. W Styczniu 2006 pojawia się analizatornia Ant Sweet znana też jako Złe Kaśki, już skasowana, choć archiwalne posty zostały ostatnio zamieszczone na innej stronie (link) W marcu 2006 powstaje strona Bill und Smerfy, także już nieistniejąca (Archiwum), choć jeszcze niedawno kontynuowana (Link). Równocześnie pojawia się Analizy Yakusoku (Archiwum) wspominana przez niektórych jako dobra i inspirująca. W 2006 powstaje jeszcze kilka analizatorni, które zaczęły być pisane w inspiracji Lochą, w tym Sailorki, Smirk, Dzicze Zagryzają, Qviatuszki.
We wrześniu 2007 powstaje Mrocna Cwoorca. W marcu 2008 poświęcona fandomowi Naruto Wioska Pisaków. Równocześnie inspirowana Lochą pojawia się Pesymistyczna Łączka Kłapouchego - blog zdecydowanie nietypowy, prezentujący kiepskie fragmenty książek które wycięto podczas redagowania przyjętych do druku tekstów, a więc te błędy które autor popełnił ale redaktor poprawił; blog z przerwami działał do minionego roku. Gdzieś w międzyczasie powstaje zbiorowa analizatornia KillerZ, w ramach akcji Podaruj Dziecku Słownik, nie jestem pewien kiedy bo była przenoszona.

W sierpniu 2008 pojawia się blog Sierżant und Saper (SuS), początkowo poświęcony opowiadaniom o zespole Tokio Hotel, z czasem rozwijający się we wszechstronną analizatornię rozmaitych blogów, który dorobił się kilku autorów. Z czasem między autorami założycielami a późniejszą ekipą zachodziły różne niesnaski, co zaowocowało w końcu podziałem i stworzeniem nowego bloga na który przeniesiono część starszych analiz. I tak w 2011 roku powstała Niezatapialna Armada Kolonasa Waazona (NAKWa), biorąca nazwę od charakterystycznego błędu w jednym z opowiadań* W międzyczasie w lipcu 2009 pojawia się Przyczajona Logika Ukryty Słownik (PLUS). Te dwie analizatornie stanowią  dziś chyba najbardziej znane i wpływowe.

W tym okresie następuje prawdziwy rozkwit. Blogi typowo analizatorskie, lub ocenialnie blogów łączące ocenę szablonu i wyglądu z oceną literacką powstają jeden po drugim, często różnej jakości, dlatego w końcu powstał Karny Kaktus - ocenialnia ocenialni i analizatorni. W 2012 roku zaczyna działać blog Czarne Owce Literatury, zajmujący się analizą kiepskich lecz wydanych na papierze powieści i opowiadań.
Ze stosunkowo nowych wyróżnia się blog Pomackamy, będący w zasadzie pomocą dla początkujących autorów - w zgłoszonych opowiadaniach wytykane są i omawiane błędy, pojawiając się wraz z propozycjami jak można poprawić wątpliwe fragmenty czy w ogóle fabułę.

Poza omawianymi, które wydały mi się najbardziej reprezentatywnymi blogami w tym nurcie, istniało oczywiście wiele innych, jak Młot na Głupotę od grudnia 2008, Dementor-Demonter z lipca 2008, czy Cafe Gorgona od 2012 roku. Obecnie znaleźć można kilkanaście blogów o tej funkcji, często prowadzonych przez nastolatki i nie zawsze merytorycznych. Pojawiały się też blogi omawiające konkretne dzieła - w tym szczegółowe omówienia kolejnych książek Stephanie Meyer, analiza 50 twarzy Greya, analizy Eragona.

Podam cie do sondu czyli reakcje autorów
Jak łatwo przewidzieć, reakcje autorów analizowanych dzieł nie są zbyt optymistyczne. W końcu bądź co bądź każda taka analiza to dogłębne zjechanie czegoś, co było uważane za dzieło wprost z serca, w co zostało włożone wiele wysiłku, co stanowi często kolejny tom opowieści prowadzonej od maleńkości. A w takiej sytuacji łatwo nie zwracać uwagi na to, że duża część wytkniętych błędów i niedorzeczności warta jest jednak poprawy.

Jest kilka sposobów w jakie autorzy analizowanych dzieł mogą reagować. Najprostsza to zignorowanie i uznanie analizy za niesprawiedliwy hejt. Niektórzy blogerzy kasowali blogi lub zamykali dostęp. Od czasu do czasu autor pojawia się na analizatorni aby w różnorodnej formie przekazać swe oburzenie, czasem niecenzuralnie. Mogą wtedy paść takie argumenty, jak na przykład "piszę tylko dla siebie, nie musicie czytać jak się nie podoba" ewentualnie "mam dysleksję to dlatego piszę z błendami". Niejednokrotnie jednak padają groźby wytoczenia sprawy sądowej za kradzież intelektualną lub przedruk bez pozwolenia. Nad tym ostatnim wypadałoby się zatrzymać.

Polskie przepisy odnośnie praw autorskich z jednej strony bardzo dokładnie określają jakie są prawa autora i w jakim zakresie dzieło jest jego własnością, lecz równocześnie pozostawiają dość szeroki margines dozwolonego użytku. Dla recencentów znaczenie może mieć artykuł 25 (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4 lutego 1994 r., publikator: Dz. U. 1994, nr 24, poz. 83, tekst jednolity: Dz. U. 2006, nr 90, poz. 631) mówiący o dozwolonym rozpowszechnianiu streszczenia utworu, jednak główną podstawą prawną legalizującą analizy, jest artykuł 29:
1. Wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość urywki rozpowszechnionych utworów lub drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym wyjaśnianiem, analizą krytyczną, nauczaniem lub prawami gatunku twórczości.[1]
Analizy cytujące obszerne fragmenty dzieł stanowią analizy krytyczne jak i omówienie; w pewnym stopniu cytowanie stanowi "prawo gatunku" jeśli uznać że analizatornia to osobny gatunek krytyki literackiej. Zgodnie z tym przepisem można cytować fragmenty krytykowanych dzieł nawet bez pytania o zgodę autora.


Czasem lepiej czasem gorzej
Choć bez wątpienia analizatornie propagują krytyczne podejście do tekstu i piętnują najgorsze motywy, trudno oprzeć się wrażeniu że czasem nie chodzi o to aby coś przeanalizować, tylko o to aby się pośmiać. Ironiczny styl niekiedy skłania analizujące do tego, aby wyolbrzymiać błędy i rozbudowywać komentarze do fragmentów bez błędów, tylko na tej zasadzie "bo ten kawałek mi się skojarzył". W dodatku niekiedy autor analizowanego opowiadania może mieć trudności w zrozumieniu jaki właściwie błąd ma być wytykany przez obszerny komentarz, z jakimś wierszykiem i wstawką obrazkową, a może chodzić o brak przecinka czy kropki. W ostatniej Sylwestrowej Ustawce na NAKWie na samym początku pojawił się taki fragment:

Ponure. Tak można było określić to miejsce. Nie było tam kwiatów, nie świeciło słońce. Ściany były pokryte czarną tapetą.
Nie stać nas na marmury. Nie stać nas nawet na czarny dąb. Oszczędzamy, żeby szybciej przejąć władzę nad światem!
I na czarnych tapetach nie widać brudu.
A przyklejono je czarnym klejem.[2]
Ale że co jest źle? Dopiero w komentarzach analizatorki wyjaśniły, że pokrycie ścian tajnej mrocznej kwatery Złego tapetą brzmi prozaicznie. I dlatego musiały to podkreślić kilkoma rozbieżnymi dopiskami. Podobne wrażenie powstaje w sytuacji gdy analizę prowadzi na raz duża liczba osób, czasem pięć, czasem sześć, w jednym przypadku nawet jedenaście, gdy kolejni dopisują komentarze nie do fragmentu z błędem lecz do komentarza wcześniejszego. Zwrócił moją uwagę na przykład taki fragment analizy:
Rozdział 1.1
Mały, czarnowłosy chłopczyk załkał cichutko. Nie odważył się głośniej. Wiedział, że gdyby ktoś go usłyszał, awantura trwałaby dalej. Nikogo nie interesowało, że chciał się tylko napić, a kubek po prostu wyśliznął mu się z rąk. Kara była taka jak zawsze: komórka i brak kolacji.
Nie zabrali mu komórki za karę? To dobrze.
Ale pewnie nie dali ładowarki.
Zamiast bezproduktywnie chlipać w kątku, mógłby sprzedać komórkę i kupić sobie kolację.
Ciekawe, czy dostaje nową komórkę za każdym razem, kiedy stłucze kubek. W sumie nawet rozumiem tę karę: zanim zdąży się przyzwyczaić do nowego aparatu, jego klawiatury czy ustawień, to już musi przywykać do następnego.
O ile zabierają mu te poprzednie. Kto wie, może ma już całą kolekcję.
Łkał, bo miał być iPhone, a dostał tylko Nokię z Win8 na pokładzie.
Z ciekłokrystalicznym wyświetlaczem i bez aparatu.[3]
Co tu jest takiego złego? Nie bardzo wiadomo o co chodzi z tą komórką w ramach kary, ale pięć kolejnych osób miało różne skojarzenia. Problem w tym, że w następnym zdaniu tego opowiadania wyjaśnia się, że kara polegała na zamknięciu w komórce. Jedno zdanie więcej i nie były by potrzebne dyskusje o wyświetlaczach i ładowarkach.

Zasadniczo NAKW i PLUS starają się trzymać jakiś poziom - zwłaszcza że oceniające to często dorosłe osoby po studiach, mogące z pewnym dystansem podchodzić do twórczości nastoletniej. Są jednak strony gdzie więcej jest dowcipu i docinek niż merytorycznej treści. Ironia i humor, będące podstawą analiz, podobają się wielu, ale nie każdy dowcip jest trafny. Niezbyt podobają mi się na przykład analizy Paskud, gdzie śmieszne komentarze do zdań bez błędów są częste. Jeszcze słabszy jest blog Oceniajo, gdzie humor opiera się na przekleństwach i wrzucaniu sprośnych aluzji gdzie się da.

I po co to wszystko?
Po to mianowicie, aby co niektóre osoby skłonić do podniesienia sobie poprzeczki. Bo niektóre fanfiki to na prawdę obiecujące teksty literackie, ale brak krytycznego podejścia do tekstu to brak rozwoju.

No i żeby się trochę pośmiać.

------------
- http://en.wikipedia.org/wiki/MSTing
https://encyclopediadramatica.se/MST
- https://deadendsolutions.wordpress.com/fan-friction/

[1]  http://pl.wikisource.org/wiki/Prawo_autorskie_%28ustawa_z_4_lutego_1994_r._tekst_jednolity_z_2006_r.%29
[2]  http://przyczajona-logika.blogspot.com/2015/01/pupus-do-nogi-czyli-jak-przestaem-sie.html
[3]  http://przyczajona-logika.blogspot.com/2014/01/wilkoacze-przywitanie-po-swietach.html
* Z oryginalnego opowiadania: "-No też własnie cziekawe czy to możliwe żeby on tutaj tak z nami mógłby dać jakiś znak że jest kołonas - i z momentem wypowiedenia tych słow spadł kolonas waazon jakby jakas nadprzyrodzona siła go tu zrzuciła ..." - analizatorki zażartowały w tym momencie, że Kolonas Waazon to pewnie słynny łotewski komandos, któremu nigdy nie otwierał się spadochron. Chodziło oczywiście o "koło nas wazon".

ps. Zrobiłem z tego Gif bo to klasyk:
 

piątek, 31 października 2014

Straszne historie z dawnej prasy

W ramach świętowania Halloween katalog zdarzeń autentycznych, lecz zdecydowanie nietypowych. Będzie o ożywionych nieboszczykach, zbyt szybkim pogrzebie i rzeźni w grobowcu

Pomylony z nieboszczykiem
Warszawa. W szpitalu żydowskim na Czystem zdarzył się onegdaj zabawny wypadek. Według zeznań wiarygodnych świadków, sprawa przedstawia się w sposób następujący:
Miody lekarz wspomnianego szpitala p. K. po całodziennej uciążliwej pracy postanowił, korzystając z kilka chwil wolnych, uciąć sobie krótką drzemkę. Korzystając z tego, iż parę pokoi szpitalnych było niezajętych udał się do jednego z nich i ogarnięty sennością rzucił się momentalnie w otwarte ramiona bożka Morfeusza. Młody eskulap nie spostrzegł przytem, iż na sąsiednim łóżku, oddalonym od niego o parę metrów, leży długi białym prześcieradłem okryty kształt do złudzenia przypominający nieboszczyka. To przeoczenie srodze się na nim zemściło.
Oto w godzinach rannych do pokoju wkroczyło dwóch czarno ubranych panów, którzy podszedłszy do uśpionego lekarza, okryli go prześcieradłem i złożywszy na noszach wynieśli z pokoju. Gdy ponury orszak znajdował się na schodach szpitalnych, nosze potrącone o poręcz schodów upadły na ziemię, a uszu przerażonych grabarzy doszedł niewyraźny bełkot: "Co to za głupie kawały".
W jednym momencie obaj niefortunni grabarze runęli na ziemię, a młody lekarz mamrocząc pod nosem przekleństwa zabrał się do rozcierania zbolałych członków. Omdlenie obu grabarzy było tak ciężkie, że dopiero po dwóch godzinach udało się młodemu lekarzowi przywrócić ich ,do przytomności.
Nieroztropny eskulap postanowił odtąd zawsze patrzeć na łóżko, które sąsiaduje z jego nocną łożnicą. [1]
Rzeźnia w grobowcu
WARSZAWA (Rzeźnia w grobie). W grobie rodzinnym Paulinków w Skolimowie odkryto potajemną rzeźnię. Grób ten należy do rodziny szanowanych obywateli z Skolimowa. Przed kilku miesiącami pochowany był tam długoletni wójt ś.p. Paulinek. Ktoś z rodziny odwiedził grób i zauważył, Że płyta zamykająca grobowiec, jest odchylona. Wezwano dozorcę, cmentarza i, po odchyleniu płyty, stwierdzono, że we wnętrzu grobu znajdują się poćwiartowane wieprze, których jeszcze nie zdołano widocznie zabrać. Dochodzenie nie zdołało ujawnić sprawców tego ohydnego czynu. Potajemna rzeźnia w grobie na cmentarzu, to pomysł makabryczny szmuglerów nielegalnego mięsa do stolicy. [2]
Żywcem pogrzebany
Niezmiernie charakterystyczny wypadek mają do zanotowania kroniki stanisławowskie. W pobliskiej wsi Rudnik mieszkał bogaty kupiec Bekerman, który podczas Wielkiejnocy zasłabł nagle. Strapiona chorobą Bekermanowa wezwała lekarza, który stwierdził lekkie przeziębienie na tle grypy. Rozpoznanie to uspokoiło Bekermanową, okazało się jednak nietrafne, gdyż kupiec gorączkował przez trzy dni i umarł. Zwołano wprawdzie natychmiast konsyljum lekarskie, jednakowoż nie było ono w stanie stwierdzić, co było przyczyną zgonu. Bekerman zmarł w sobotę, skutkiem czego pochowano go dopiero dnia następnego.
 Bekermanową, jak sama opowiadała, przeżyła noc straszną, gdyż śnił jej się mąż, Wołając o ratunek i utrzymując, że pochowano go żywcem. Gdy po przebudzeniu Bekermanową opowiedziała sąsiadom sen, wyśmiano ją. Nie koniec jednak na tern, gdyż nocy następnej mąż śnił się znowu Bekermanowej i znowu błagał o pomoc, tłumacząc we śnie, że jeśli go zaraz nie uratuje będzie zapóźno. Tym razem Bekermanową nie poprzestała na opowiedzeniu snu, lecz udała się do kahału, prosząc o pozwolenie odkopania grobu.
 Pozwolenie to nadeszło teraz dopiero, to też dopiero w środę odkopano grób Bekermana. N a cmentarzu znalazła się w tym momencie cała ludność. To, co zobaczono, zjeżyło wszystkim włosy: Bekerman leżał skręcony, ręce miał powykrzywiane, a w ustach pełno piasku. Najwidoczniej miała miejsce w tym wypadku śmierć pozorna, czyli letarg. [3]
Łowca upiorów
Galicya
Z Samoklęsk donoszą Czasowi i następującym przykładzie grubego zabobonu w jakim jeszcze wiejski  lub galicyjski żyje:
"Owoż przed dwoma tygodniami we wsi Cieklinie, koło Dembowca, w obwodzie jasielskim grobarz, pospolicie ów przewodnik ciemnego ludu w razach krytycznych (bo przecie i pana i chłopa chowa, ociera się o księży, organistów), nagromadziwszy około siebie łaknącej cudownych wydarzeń gawiedzi, gadu gadu to o tem, to o owem, skierował swą mowę na słoty tak uporczywie trwające i takowe z miną filuterną przypisywał upiorom, który zemstą powodowani, nieszczęściami chcą nękać żyjących.
Jak zwykle, rada, a skutek jej wyrok aby nie dawno pogrzebanym, już to męzkiej, już to żeńskiej płci, jako upiorom poobcinać głowy i tym sposobem przeszkodzić dalszym checom. Gmin chętnie porywczy do podobnych wypraw, jednogłośnie przyrzekł towarzyszyć owemu grabarzowi do tej nocnej ekspedycji.
Jakoż w rzeczy samej, gdy otworzono grób, mentor owej wyprawy porobiwszy wprzód tajemnicze znaki, postawił trupa na nogach, a uderzywszy na odlew po twarzy ręką i motyką, nareszcie gdy pewnie poznał że trup jest upiorem, głowę odciął i na brzeg grobu wyrzucił, którą przytomni na drobne potrzaskali kawałki. Głowa potrzaskana należała do niedawno pogrzebanego leśniczego, który żyjąc zapewne nie przeczuwał, że mu z potrzaskaną głową wypadnie spieszyć na Józefata dolinę. Głowy zaś innych pięciu trupów jako mniej winnych, na ucięcie tylko skazano, wszystkie zaś schowano pod dach kościoła.[4]
Dobranoc.
------
[1] Dodatek to Orędownika Ostrowskiego i Odolanowskiego, 28 stycznia 1930, WBC
[2] Gazeta Szamotulska dnia 22 listopada 1934 r., WBC
[3] Gazeta Szamotulska, dnia 18 czerwca 1931 r., WBC
[4] Goniec Polski, dnia 23 października 1851, WBC

środa, 28 maja 2014

Żołnierz wilkołakiem

Z kategorii wierzeń ludowych - powiastka tak pocieszna ze warta odnotowania:
Żołnierz z wilkołaka. Chociaż powieści o wilkołakach są pospolite i powszechnie znane, jednakże ta którą tu przytoczę jest arcydziełem w swym rodzaju. Spodziewam się przeto, że mi powtórzenie jéj nie będzie wzięte za złe, kiedym już raz odsłonił skarb do którego nie łatwy przystęp temu, kto nie wzrósł śród ludu. Około roku 1820 stał we wsi K. żołnierz z pułku Łuckiego grenadyerów, który sam o sobie następną opowiadał powieść. Pochodził on zdaje się z Polesia Wołyńskiego.
(*) W opowiadaniach ludowych irzadko bywają wskazane czas i miejsce. Opowiadacze wielkich powieści tak je zaczynają: U dziesatym carstwie, u piatom hospodarstwie, żyu byu karol, albo kniaź, albo kto inny. Będąc parobkiem, był wysłany z wielu innymi w daleką drogę z podwodą. Gdy już powracali do domu, stanęli na popas na jednej łące przy wodzie. Podczas kiedy on smarował wóz smołą, przyszła żebraczka prosząc o jałmużnę. Raz powiedział nic nie ma do dania, drugi raz, lecz gdy się naprzykrzała, zniecierpliwiony krzyknął: to na! i musnął po gębie kwaczem ze smołą. Żebraczka utarła się, mściwie nań spojrzała, —Popamiętasz ty mnie" — rzekła i poszła. On sobie gwiżdżąc powiedział jeszcze jéj grubijanstwo i sądził że na tém koniec. Wtém prowodyr (naczelnik taboru) zawołał: - chłopcy zaprzęgać i wszyscy ruszyli łapać swe woły. Kiedy nasz młody czumak kieruje się ku swym wołom, patrzy, jakaś mu na twarzy szerść się widzieć daje; spojrzy na ręce i na ręku szerść; wtém coś go uderza w kark, on pada na ręce i już wilk.
Przestraszony chce powracać do wozów, a tu wszyscy doń z biczami, z kołami, wołając: a wilk! a wilk! - bieży do wołów, woły ze strachem uciekają do kupy, groźne mu nasfawiając rogi. Poznał co się stało, poznał, że go czarownica żebraczka zamieniła w wilkołaka. Nie było co robić, trzeba było po wilczemu biedź do lasu.
Gdy tak smutny bieży ogon spuściwszy, przyłącza się do niego wilk inny, a pozdrowiwszy go po swojemu, oświadcza, że wie kto on jest i przyszedł mu niektóre dać rady i nauki jako nowemu w zawodzie. Między innemi rzeczami powiedział, że gdy mu się bardzo będzie jeść chciało, niech się modli; modlitwa zaś wilcza polega na żałosném wyciu położywszy mordę na łapach. Pomodliwszy się tak długo, długo, trzeba biedź z ufnością, a pierwszy głos co się da słyszeć, będzie zwiastunem zdobyczy. Jeszcze pomówiwszy trochę, porzucił go, zapowiadając, że ile razy będzie się znajdował w trudnych okolicznościach, on mu przyjdzie na pomoc. Nasz wilk poszedł we wszystkiém za radą swego starszego kolegi i wiodło mu się jako tako.
Razu jednego gdy się wygłodziwszy przez dni kilka modlił się, po modlitwie Usłyszał głos gęsi, bieży w tę stronę, przybiega aż tu szeroka rzeka. Będąc człowiekiem nie umiał pływać, więc i teraz bał się puszczać na wodę. Kiedy się tak biedzi, coś go silnie popycha w rzekę, on szlap, szlap, szlap, i przepłynął, znalazł zbłąkaną gąskę i zjadł.
Tak biegając przez lat kilka nasz czumak po kraju, zbliżył się do swych stron rodzinnych, właśnie na same dziady, w jesieni, a przypomniawszy że w dniu tym mieszkańcy wynoszą na mogiłki różne jadła i napoje dla dusz nieboszczyków, pobiegł tam by się czém razem z duszyczksmi pożywić. Ale uprzedzony przez swych kolegów wilków, nic już do jedzenia nie znalazł, tylko odkrył na jednym grobie pod kamieniem flaszkę gorzałki. Ponieważ jako Poleszuk znał jéj wartość, więc wziąwszy w łapy wypił i upił się. Niedaleko ztamtąd rodzina jego miała błotną łąkę, na któréj zwykle w jesieni stał stóg siana; tam się udał i zagrzebał się w siano dla przespania się. Gdy się przebudził, uczuł niezwykłe zimno; maca się i postrzega że już skóry nie ma: został na powrót człowiekiem. W radości wielkiéj oczekiwał dnia, a kiedy się dobrze rozwidniło, ujrzał na łąkę przybywającego swego brata, który go przyodziawszy przyprowadził do domu.
Ale nie długa była jego uciecha w domu, bo go pan wkrótce oddał w rekruty i tym sposobem jest żołnierzem. To on o sobie opowiadał spokojnie, na seryo, bez żadnego zająknienia się; a że cierpiał czasami jakieś bóle i darcia w nogach, mówił że to pochodziło od biegania gdy był wilkiem. Wszyscy mu wierzyli i nie było nikogo między wieśniakami, coby powiedział że kłamie. I dla izegóżby nie mieli wierzyć? Alboż to nie wiadomo, że czarownice całe wesela zamieniają w wilkołaków? alboż nie widziano na polowaniu wilka ściganego od psów, który przeskakując przez kłodę, zacżepił się skórą o sęk i stanął z niego człowiek ze skrzypcami pod pachą? był to właśnie wiesiołka (grajek) jednego z takich wesel. PODLASIE RUSKIE. I [Sobota, Września 1854 Roku. Gazeta Warszawska]
Nie wiem co jest w tej opowieści lepsze - naiwność słuchaczy czy fantacja o modlitwie wilczej.

piątek, 2 maja 2014

1873 - Żona upiorna

Historia jak z horroru:

Zabobon
Przyjaciel Ludu opowiada straszne zdarzenie. We wsi Sierosławiu w Prussach Zachodnich żyła sobie od lat dawnych para małżeńska w szczęściu i zgodzie. Przyszedł czas, że żona zmarła.
Jest tam zwyczaj, że zmarłym dają do trumny sieć, pieniądz, kamyczki i inne drobnostki. Tego nieboszczycy nie dano do trumny. Więc strach padł na wdowca, że jego nieboszczyca będzie musiała zostać upiorem, że będzie ludziom śmierć do domów wprowadzała. Że zaś w kilka dni później po pogrzebie umarła jedna z jej krewnych, więc strach był jeszcze większy.
Postanowił wtedy wdowiec pójść na cmentarz w troje, grób nieboszczycy odkopać i uciąć jej głowę, żeby przestała być upiorem. Jakoż poszli na cmentarz. Atoli gdy wieko podnieśli, nieboszczyca się podniosła; tak im się w oczach zdawało i wszyscy trzej uciekli. Zatrzymali się po drodze, powrócili raz jeszcze, ucięli głowę nieboszczycy, położyli ją przy stopach i grób zasypali. Sprawa się wydała i sąd zjechał na cmentarz, przekonać się o sprawie. Wdowiec nieujdzie może kary, chociać to zrobił przez zabobon.
[Gwiazdka Cieszyńska 21 czerwca 1873 SBC]
... albo jak z komedii.

sobota, 6 lipca 2013

Skamieniała Biblia, kaczka w sylurze i olbrzym z Cardiff

W dawnych czasach, gdy ludzie już interesowali się minerałami, ale geologia była jeszcze w powijakach, pierwszym badaczom, będącym w większości amatorskimi zapaleńcami, przydarzały się rozmaite błędy i pomyłki. O ile pomylenie ze sobą różnych warstw (czasem jest ich strasznie dużo) czy błędne wydatowanie artefaktu za sprawą działalności kretów są pomyłkami zrozumiałymi, o tyle przypadki które zaraz przedstawię bez wątpienia wywołają zdumienie, i może kilka ataków śmiechu. Na początek o takim jednym, który dał się wkręcić:

Profesor medycyny Jan Bartolomeusz Adam Beringer był dziekanem wydziału medycyny na uniwersytecie w Wurtzburgu, a oprócz tego zapalonym zbieraczem minerałów. Zwykle poszukiwał okazów na pobliskiej górze, gdzie często znajdował drobne skamieniałości. Nieoczekiwanie począwszy od roku 1725 zaczął odnajdywać kamienie z niesamowicie dobrze zachowanymi skamieniałymi zwierzętami i roślinami odciśniętymi w skale. Pojawiały się tam owady, zachowane z pancerzykami i czułkami, gniazdo os z zachowaną osą właśnie wylatującą z niego, przeplatające się jaszczurki, dżdżownice; ślimaki z zachowaną muszlą, ciałem a nawet czułkami; plastry wosku, ryby składające ikrę z ikrą obok, pająki na swej sieci...
Niesamowita sprawa.
Znalezisk było tak wiele, że udało mu się przeprowadzić wstępną klasyfikację. W owych czasach nie było za bardzo wiadomo jak właściwie powstają skamieniałości, te konkretne musiały należeć do szczególnego typu, skoro wydawały się zbudowane z takiej samej litej skały jak ta otaczająca. Beringer próbował tłumaczyć to teorią plastyczną, wedle której niektóre skamieniałości spontanicznie powstały wewnątrz skały, pod wpływem pewnych sił. W przypadku małych płazów uważał, że mogły one wyrosnąć wewnątrz szczelin skalnych, gdy ich jaja lub skrzek zostały tam wprowadzone przez wodę.

To jednak nie było jeszcze nic nadzwyczajnego.
Wraz z wężami, jaszczurkami i ślimakami znajdował też kamienie z dosyć niewyraźnymi ale możliwymi do odczytu skamieniałymi napisami. Wszystkie one wykonane były w piśmie i języku łacińskim, lub arabskim lub też hebrajskim, i często sąsiadowały z odkrytymi skamielinami, i powtarzało się w nich jedno słowo, imię Boga JHWH. Rozważając ich powstanie Beringer brał po uwagę możliwość, iż były wyrzeźbione przez pogan zamieszkujących niegdyś te ziemie, zaraz jednak odrzucił ten pogląd zauważając, że przecież poganie nie znali imienia Pana. Wobec tego sam Bóg musiał uformować je wewnątrz skały, tak jak uformował niektóre skamieliny. Jednym z dowodów było to, że w rytach dało się dostrzec wyraźne ślady noża lub dłuta, których przecież nie używali dawni poganie, toteż ślady niewątpliwie musiały powstać podczas boskiej kreacji wizerunków dawnych organizmów. Zarazem odrzucał teorię, że skamieliny te powstały podczas potopu z powodu odkrytych skamieniałych żołędzi, kasztanów i grzybów, a więc elementów przyrody jesiennej, zaś biblijny potop miał miejsce w miesiącach wcześniejszych.

Mając tak solidne dowody, przygotował wydanie książki " Wirceburgensis Lithographiae " zawierającej litografie okazów. W tym czasie zaczęto go jednak atakować - różni zazdrośni osobnicy sugerowali, że to fałszerstwo. Najzawziętsi byli jego koledzy z uczelni, z którymi zresztą od dawna miał na pieńsku, profesor geografii J.Ignatz Roderick i bibliotekarz J.G. von Eckhart. W listach często opisywał tą dwójkę rozsiewającą złośliwe plotki. Aż niedługo po wydaniu w 1726 roku książki o znaleziskach wybuchła bomba stulecia - Beringer został zrobiony w konia!

Dwaj wspomniani złośliwcy tak bardzo zirytowali się arogancką postawą Beringera, który często na wykładach anatomicznych podpierał się swymi okazami geologicznymi i odrzucał sugestie, że w pewnych punktach może się mylić, że postanowili zrobić mu żart jakiego dawno nie widziano. Najęli kilku okolicznych kamieniarzy, który posługując się dostarczonymi rysunkami i ilustracjami z ksiąg, pracowicie rzeźbili "skamieliny" w małych kawałkach wapienia. Gotowe rzeźby podrzucano w miejscach najchętniej odwiedzanych przez Profesora, przysypując je cienką warstwą ziemi. Produkcja trwała ponad rok, a liczba okazów sięgnęła około 1500.
Wedle często przytaczanej historii, gdy kawalarze ujawnili całą rzecz, nie zrażony profesor ruszył w góry, aby znaleźć okazy, które zaprzeczą tym oskarżeniom. Znalazł wtedy ładną płytę kamienną ze skamieniałością miniaturowego osła i własnym imieniem i nazwiskiem...
Beringer wytoczył im wówczas sprawę o zniesławienie. Sąd skazał obu na karę grzywny. Roderick wkrótce opuścił Wurtzburg, a Eckhard stracił stanowisko bibliotekarza co utrudniło jego własne badania historyczne. Beringer nadal wykładał medycynę na swej uczelni, ale nie ogłosił już potem żadnej publikacji z nie swojej dziedziny. Część kamieni Beringera zachowała się w zbiorach muzealnych i kolekcjonerskich, w charakterze pociesznej ciekawostki. Pierwsze wydanie książki o kamieniach osiąga na rynku antykwarycznym bardzo dużą cenę.[1], [2], [3]

Smoki w pudełku zapałek

Tym co zniszczyło japońskiego geologa Chonosuke Okamurę nie były szczególne okoliczności zewnętrzne, lecz nadmierna wyobraźnia. Ludzki umysł jest tak już skonstruowany, że skłonny jest dopasowywać obserwowane elementy świata do znanych mu podstawowych wzorców, często przybiera to formę pareidolii - dostrzegania wzorów tam, gdzie ich nie ma. Dwie kropki i kreska dają twarz, kilka plam może wyglądać jak twarz Elvisa a niektóre zacieki jako żywo przywodzą na myśl matkę boską z dzieciątkiem. Pół biedy, gdy takie dopasowanie daje rozrywkę marzycielom wpatrującym się w zmienne kształty chmur. Gorzej, gdy geolog oglądając pod mikroskopem ziarna mineralne, dostrzega w nich kształty mikroskopijnych zwierząt i ludzi. I wierzy w nie.
Już w pierwszym doniesieniu z 1972 roku opisywał skamielinę miniaturowej kaczki o długości 9 mm, w osadach z okresu Syluru, około 425 mln lat temu. Kolejne sprawozdania, które z czasem zaczął publikować we własnym biuletynie laboratorium, bo czasopisma przestały je przyjmować, opisywał miniaturowe gatunki podobne do tych współczesnych, wśród nich znalazły się: minigoryl Gorilla gorilla minilorientalis, minipies Canis familiaris minilorientalis, minibrontozaur Brontosaurus excelus minilorientalus a nawet miniczłowiek Homo sapiens minilorientales, wszystkie o rozmiarach od 2 do 15 milimetrów.
Miniczłowiek niosący dziecko

Te ostatnie znaleziska były najbardziej interesujące, przy czym najczęściej odnajdywał skamieniałe główki z widocznym zarysem twarzy. Twierdził, że pomiędzy ukształtowaniem tamtych sylurskich istotek a dzisiejszego człowieka nie było żadnej różnicy, z wyjątkiem pomniejszenia wymiarów z około 1700 mm do 3,5 mm. Udało mu się prześledzić stopniową ewolucję odkrytych istot, a dzięki skamieniałym sprzętom i charakterystycznym postawom, mógł obserwować stopniowe udoskonalanie ich cywilizacji. Odkrywał skamieliny fryzjerów przy pracy, robotników, szlachciców, Królów, samurajów czy tancerzy. Opisywał na przykład bryłkę kamienną, w której dostrzegł dwie splecione sylwetki, po których pozach poznał iż skamieniały w trakcie nowoczesnego tańca
 
Tańczące postaci, wedle opisu badacza "Postać kobieca o szerokiej miednicy i bardzo waskiej talii, wskazującej na stosowanie gorsetu. Druga postać męska o atletycznej budowie ciała."

Życiu mimiludzi zagrażały minismoki, o rozmiarach od 1 do 2 cm, zwykle odnajdywane w formie spiralnych kłębków z dużą głową. Po rozłupaniu niektórych z przerażeniem spostrzegł, że w ich wnętrzu daje się znaleźć skamieliny miniludzi.[4][5]
Twarze miniludzi

Nie znalazłem informacji, czy Okamura był zdrowy psychicznie. Własnym kosztem opublikował trzy książki o swych odkryciach, dwie w języku angielskim. W zasadzie pasowałby do kategorii nieukowców. Prawdopodobnie zmarł odsunięty od badań na początku lat 90. W roku 1996 został nagrodzony Ig-Noblem.

Ciekawym przykładem pareidolii są wyniki miłośników pozaziemskich cywilizacji, którzy bacznie obserwują zdjęcia powierzchni Marsa czy Księżyca, potrafiąc dostrzec w formacjach skalnych cuda-niewidy. Poniżej skrajny przykład - ze zwykłego i nie interesującego fragmentu stoku:

po odpowiednim rozjaśnieniu i wyróżnieniu, powstaje nagromadzenie zębiastych maszkar:



 ... zdaniem autora będących naturalnymi rzeźbami dawnych Marsjan, których istnienie zostało ukryte przez NASA przez zmniejszenie kontrastu. Uwagi, że formacje te mają kilka mil szerokości, są dla niego dodatkowym dowodem, pokazującym jak bardzo zaawansowana była cywilizacja je rzeźbiąca.[6]

Skamieniały olbrzym
Gdy w stanie Nowy Jork rozeszła się wieść, iż niedawno, to jest 16 października 1869 roku, w miasteczku Cardiff, podczas kopania studni robotnicy wykopali skamieniałego biblijnego olbrzyma, nikt nie sądził jakie rozmiary przybierze histeria wokół odkrycia.
Wedle pierwszych doniesień, gdy robotnicy kopali studnię na ziemi Wiliama Newela, w pewnym momencie odsłonili dużych rozmiarów stopy. Robotnicy podejrzewali, że to stary indiański pochówek, jednak gdy odkopywali postać stwierdzili, że ma wysokość 3 metrów i bardzo pierwotne rysy. Wkrótce rozeszła się wieść, że są to doskonale zachowane szczątki jednego z olbrzymów, o których wspomina stary testament, i którzy nie załapali się na arkę. Jego szczątki przykryte popotopowymi osadami skamieniały, stając się podobne do wapienia.
Liczba chętnych obejrzeć ten "naoczny dowód prawdziwości Biblii" była tak wielka, że właściciel ziemi rozłożył nad postacią namiot, i pobierał opłaty za wstęp. Plotka rozszerzająca się z szybkością dobrego konia sprawiła, że mieszkańcy Syracuse urządzali wycieczki do tego miejsca.

Sprawa być może nie nabrałaby takiego rozgłosu, gdyby nie działalność licznych kaznodziei, powołujących się na ten przykład jako dowód prawdziwości Biblii. W tym czasie, już po publikacjach Darwina, coraz śmielej poddawano w wątpliwość jej treść, chętnie powołując się na co absurdalniejsze fragmenty, jak choćby ten o "gigantach którzy chodzili po ziemi", przez co zapytywano się - gdzie są szczątki olbrzymów? Gdzie jest słup soli w który zamieniła się żona Lota?

Poprzednie próby uzyskania takich dowodów wypadały nader mizernie - pierwsze znaleziska olbrzymich kości, mających być kośćmi gigantów, okazały się w rzeczywistości dinozaurami, których nieobecność w Biblii jeszcze bardziej ją podkopywała. Nie lepiej było też ze znanymi od początków XVII wieku "śladami odciśniętymi przez kruka Noego" które okazały się tropami dinozaurów.
Teraz jednak pojawił się taki dowód - co duchowni i teologowie rozgłaszali po całym kraju.

Była to przedziwna postać - bardzo chuda, skurczona w agonii, widocznie nagle zatopiona wielką falą. Drobne żyłki w kamieniu przywodziły na myśl żyły, niewielkie otworki na całej powierzchni bardzo przekonująco oddawały porowatą strukturę skóry, zaś smugi erozji wskazywały na ogromną starożytność obiektu. Wprawdzie naukowcy mówili, że to rzeźba ale ludzi to nie przekonywało. Czyż biedny rolnik mógłby wykonać niezauważenie taką ogromną figurę? Protestancki pastor z Syracuse oświadczył "Nie jest to dziwne, że żaden człowiek po obejrzeniu tej doskonale zachowanej postaci, nie może zaprzeczać świadectwu swych zmysłów, a wierzę że jest to tak oczywisty fakt, że mamy tu skamieniałą postać, zapewne jednego z gigantów wspomnianych w Piśmie". Szybko odnaleziono też legendy miejscowych Indian o ogromnych postaciach jakie żyły kiedyś w tej okolicy[7]
Wkrótce olbrzym został wykopany i przeniesiony do muzeum w Syracuse. Wątpliwości jednak narastały. Podczas przenoszenia obiektu łatwo można się było przekonać, że nie jest on wapienny lecz wykonany ze skały gipsowej, dosyć miękkiej i podatnej do rzeźbienia. Inni wskazywali, że podejrzane jest miejsce w którym miano rzekomo kopać studnię - w niewygodnym miejscu tuż za tylnym wyjściem z obory, na suchym gruncie, całkiem niedaleko strumienia.
Właściciel obiektu sprzedał go lokalnemu konsorcjum za 32 tysiące ówczesnych dolarów (współcześnie byłoby to ok. 420 tysięcy), zezwalając na wystawianie w mieście. Wtedy zainteresował się nim znany showman Barnum nazywany królem wesołych miasteczek, próbował odkupić posąg na 50 tysięcy dolarów. Właściciele nie zgodzili się na to. Wysłał więc kilka osób, które pod pozorem uważnego oglądania, wykonywali szczegółowe rysunki i rzeźby w miękkim wosku. Na ich podstawie odlano z gipsu kopię posągu, który Barnum wystawił u siebie jako "Prawdziwy olbrzym z Cardiff" twierdząc że kupił rzeźbę od właścicieli, a ta wystawiana w Syracuse to kopia.

Od tego momentu ujawnienie prawdy było tylko kwestią czasu. Szybko pojawił się prawowity właściciel posągu, niejaki George Hull, znany też jako producent cygar. Podał Baruna do sądu o bezprawne skopiowanie czegoś, co jest jego własnością, dowodząc że rolnik Newel jest jego krewnym, i że to z jego inicjatywy wynajęto robotników do kopania studni. Jego przeciwnik nie zamierzał się poddać, zaś okoliczni mieszkańcy zaczęli sobie przypominać, że często widzieli Hulla w okolicy, poprzednio niecały rok wcześniej, mniej więcej w tym samym czasie gdy nocą przyjechał do nich wóz z jakimś ciężkim ładunkiem...
10 grudnia 1869 roku Hull powiedział dziennikarzom, że Gigant z Cardiff to rzeźba, zaś 10 lutego następnego roku ujawnił całą historię.

Hull deklarował się ateistą. Debatując z wierzącymi nie mógł się nadziwić ich łatwowierności w sprawach, które zdają się potwierdzać biblijny przekaz. Po żywiołowej dyskusji z metodystami, na temat fragmentu mówiącego o olbrzymach, zastanawiał się, czy gdyby znaleziono rzeźbę olbrzymiego człowieka, to ludzie uwierzyliby, że to olbrzym? Jakiś czas później zobaczył w kamieniołomie gipsu skałę z delikatnym żyłkowaniem, które przypominało żyły człowieka. To podsunęło mu konkretny pomysł.
Najął robotników do wycięcia 3 metrowego bloku gipsu, mówiąc iż chce postawić w Nowym Jorku pomnik Lincolna. Przewiózł go do Chicago, gdzie zobowiązany do milczenia niemiecki rzeźbiarz wykuł sylwetkę leżącego, umierającego olbrzyma. Stamtąd posąg przewieziono do Cardiff, na ziemię zaprzyjaźnionego rolnika. Zakopano go we wcześniej przygotowanym dole, zobowiązując właściciele ziemi że nie będzie go ruszał przez rok. Po tym czasie rolnik wynajął robotników do wykopania studni w oznaczonym miejscu a historia zaczęła żyć własnym życiem.[8]

Choć cała historia okazała się oszustwem, rozbudziła masową wyobraźnię do tego stopnia, że wierzyła w pojawiające się później tego typu znaleziska. Na przykład w Solidnego Człowieka Mooldon, odkrytego przez myśliwego w Beulah w stanie Kolorado w roku 1877. Był to wysoki (ok. 190 cm) potężnie zbudowany człowiek o prymitywnych rysach twarzy, z wyraźnym Ogonkiem, co miało potwierdzać teorie Darwina. Wedle jednej wersji miał stanowić skamieniałość człowieka prehistorycznego, wedle innej miał być rzeźbą ludzi z tamtego okresu. Prawdziwości nadawał obiektowi fakt, że po przełamaniu ramienia znaleziono wewnątrz kość. Wedle opowieści i rysunków znaleziono go w twardej glinie, oplątanego korzeniami cedru tak grubego, że trudno było go objąć jednemu mężczyźnie.

Znalezisko przewędrowało na wystawach cały kraj (po drodze chciał go odkupić Barnum), aż zawędrował do nowego Jorku, gdzie prasa ujawniła oszustwo, pokazując odnalezione rysunki i nieudane modele. Posąg wykonano z mieszanki kawałków kości, gipsu, pyłu kamiennego i i popiołu. Po kilku latach jeden z uczestników ujawnił, że jednym z pomysłodowców był znany już nam George Hull, po raz kolejny pokazujący jak łatwo zarobić na ludzkiej naiwności.[9]
------------
[1] Wirceburgensis Lithographiae - skany jpg ze zbiorów Uniwersytetu Bolońskiego 
[2] http://www.museumofhoaxes.com/hoax/archive/permalink/the_lying_stones_of_dr._beringer/
[3] http://www.lhup.edu/~dsimanek/berstone.htm

[4] http://psychodoc.eek.jp/diary/?date=20070615
[5] http://www.improbable.com/airchives/paperair/volume6/v6i6/okamura-6-6.html
[6] http://www.youtube.com/watch?v=yEnBtY4oDuM


[7] http://www.lhup.edu/~dsimanek/cardiff.htm
[8]  http://www.museumofhoaxes.com/hoax/archive/permalink/the_cardiff_giant
[9] http://en.wikipedia.org/wiki/Solid_Muldoon

czwartek, 27 czerwca 2013

Diabeł w Polsce rodzony - dawne plotki brukowe

Historia niesamowitej mistyfikacji, jakiej uwierzyły setki zdawałoby się rozsądnych Krakowian jest tak niezwykła, że byłbym w nią nie uwierzył. Ale ówczesna prasa opisywała sprawę szeroko, i pozostaje mi tylko obszernie cytować. Jak powiem pisała prasa, w czerwcu 1920 roku:

"...od wtorku widać w ulicy Kopernika krążące procesye ludzi złożone ze sfer robotniczych, a nawet inteligencji, którzy namiętnie o czemś rozprawiają. Równocześnie po mieście rozszerzają się wersje, że w klinice ginekologicznej z 10-letniej izraelitki miał się urodzić "potworek" z rogami, kopytami i ogonkiem, słowem - dyabełek.
Wczorajszy dzień należał do tych, w którym napięcie u tych ludzi, rozbujałych fantazyą o narodzinach dyabła, doszło do ostateczności. Od wczesnego ranka zalegli oni przestrzeń przed kliniką, żądając dopuszczenia ich do wnętrza kliniki, celem oględzin potwora. Wśród tysięcznych tłumów dają się zauważyć także i eleganckie panie, które głośno twerdziły, że dyabła widziały na własne oczy, za opłatą 40 MK.
Według słów tych pań, którym widocznie "myszki" bzykają w głowie, dyabełek ów przywiązany jest łańcuchem w parterowej sali kliniki - ma ogon, rogi i pyszczek młodego cielęcia, bodzie i bryka kto tylko do niego dostąpi.
Krąży także wersya, że we wtorek próbowano dyabełka ochrzcić w kościele św Mikołaja - równocześnie błyskawica rozdarła obłoki i przeleciała nad wieżą kościelną, a świątynia zatrzęsła się w posadach.
Księdzu znowu, który dokonywać miał chrztu, wyleciało kropidło z ręki. Doktorzy próbowali otruć dyabła. Podsuwali mu nawet cyankali, bezskutecznie jednak, gdyż dyabeł okazywał jeszcze większe zaniedowolenie, parskając ogniem.

W miarę rozgłaszania tych niedorzecznych wersyi w tłumie rosła niezaspokojana niczem ciekawość Dyabła obejrzeć za wszelką cenę... Nie pomogły perswazya służby szpitalnej i światlejszych ludzi, oraz lekarzy, tłum uporczywie stał przy swojem. Wreszcie gruchnęła wieść między tłumami, że dyrektor szpitala wziął łapówkę od spowinowaconych z nowonarodzonym dyabłem, celem zatuszowania skandalu rodzinnego.
Popołudniu tłumy wzrosły do niebywałych rozmiarów. Ktoś znowu twierdził, że zna "pewne osoby" które zostały wpuszczone do dyabła. Tłum wtedy zaczął nacierać i awanturować się. Głośno rozlegały się okrzyki "Puść nas pan do Dyabła!". Bezradny portyer zaklinał, i zapewniał tłumy, że dyabła nie ma. Tłumy ruszyły pod szpital św. Łazarza i Ludwika w mniemaniu, że może tam dyabeł się ukrzył.
Po chwili jednak tłum zawrócił i wzburzony, że wzięto go "na kawał", zażądał stanowczo teraz wpuszczenia do gmachu szpitalnego. (...)
Nagle obeszła tłumy inna wieść, że w nocy dyabeł będzie przewieziony specyalnym pociągiem przez Berlin do Moskwy, celem zmacerowania w spirytusie. Nie pomogła interwencja policji - późno już noc zalewała miasto a ciemne masy jeszcze oczekiwały dyabła[1].
Historia w takiej obszernej i szczegółowej wersji jak podejrzewam, mogła być wymyślona przez jakiegoś kawalarza na kanwie wcześniejszej plotki, o czym świadczą charakterystyczne szczegóły: chrzest kropidłem, czy pociąg do Moskwy ale przez Berlin, tym dziwniejsze że taki hoax wywołał tak żywy oddźwięk. Najwidoczniej było w nim coś, w co dawano wiarę - a więc poród diabła z Żydówki, wiążący się z dawnymi posądzeniami żydów o różne satanistyczne praktyki, i wreszcie autorytet lekarzy. Jeśli tylko powiedzieć, że coś się na pewno stało, bo pan doktór sam to mówił, to informacja wydaje się wiarygodniejsza.
Skąd jednak pierwotny pomysł?
Kuryer z następnego dnia drukuje artykuł na temat rozmaitych możliwych deformacji płodu, począwszy od zajęczej wargi a skończywszy na ciąży syjamskiej, pod sam koniec wspominając, że okaz takiego kalekiego dziecka, zachowany w formalinie i stojący w prosektorium, stał się przyczyną plotki, która "dziecko brzydkie jak diabeł" zamieniło na "dziecko diabła" [2] Jest to jednak, jak można sądzić, raczej domysł. Podobną wersję podaje kolejnego dnia dowcip, będący rozmową o Diable między chłopem a inteligentem, przy czym pierwszy dopytuje o diablątko, a drugi sądzi że chodzi mu o dwutygodnik humorystyczny "Diabeł", ostatecznie uświadamiając rozmówcy, że zapewne chodzi tu o jakiś okaz w słoiku[3]. Kwestii czy przypadkiem historii nie rozpropagowało wspomniane czasopismo nie udało mi się ustalić.
Przypomina mi to sprawę sprzed paru lat, gdy wszystkie światowe portale ufologiczne obiegł film "dziecka kosmity" w rzeczywistości przedstawiający odbieranie porodu dziecka cierpiącego na rzadką wadę, nazywaną zwykle "płodem arlekina" bo większość rodzi się martwa. W tej chorobie skóra traci spoistość i pęka na płaty od byle powodu.

Najwyraźniej ówczesne zauwanie do medycyny i lekarzy było na tyle duże, że każda plotka podparta twierdzeniem, że dany okaz lub zdarzenie, zostały potwierdzone, a nawet są badane w szpitalu, brzmiała wiarygodnie. Historia krakowskiego diablątka nie była bowiem pierwszym przypadkiem takiej absurdalnej historii, o czym dwa przykłady z Warszawy:
Było to przed 25-ciu laty, a nawet może i dawniej...
Pewnego pięknego poranku rozeszła się po Warszawie wieść, która zelektryzowała cale miasto. Gdzieś w niedalekiej okolicy, nie pamiętam już za któremi rogatkami, spełniła się straszliwa tragedja... Umarł pewien poczciwy wieśniak. Złożono go do trumny...
Gdy miano zabijać wieko, zbliżył się do trupa brat, pragnąc pożegnać nieboszczyka.
W chwli jednakże, kiedy pochylał się nad ciałem, aby ostatni złożyć na zastygłej twarzy pocałunek, trup podniósł dłoń stężałą i pochwycił brata za rękę... Żyjący w siłnym uścisku nieboszczyka omdlał z przerażenia, a wszyscy obecni na widok tego cudu skostnieli. Po niejakim czasie odważniejsi, panując nad przerażeniem, zbliżyli się do trumny i usiłowali otworzyć rękę zmarłego. Ale dłoń nieboszczyka była silną jak żelazne kleszcze!
Wyjęto trupa z trumny i wraz z żyjącym zawieziono do miejscowego felczera. Usiłowania otworzenia ręki ciągle okazywały się daremnemi, felczer zatem spróbował odciąć rękę zmarłego. Wówczas żyjący krzyczał z bólu jak gdyby na nim samym dokonywano operacji.
Nie wiedząc co począć odwieziono obu braci do szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie najpierwsze znakomitości mcdyctne nadaremnie przedsiębrały wszelkie środki rozłączenia żyjącego z umarłym...

Taką historję powtarzano z ust do ust, z powoływaniem się na świadków naocznych tej okropnej katastrofy. Wieść znalazła wiarę powszechną. Mnóstwo osób śpieszyło do szpitala Dzieciątka Jezus po informacje. A nie były to same Kaśki i Marysie, sami Wojciechy i Bartłomieje, ale nawet ludzie inteligentni, którzy niedowierzając trochę legendzie we wszystkich szczegółach przypuszczali jednak, iź powód do niej musiał dać jakiś fakt niezwykły. I niełatwo było wmówić w tłumy gromadzące się na placu Wareckim, iż za żadnemi rogatkami nie pojawił się żaden nieboszczyk, któryby brata swojego pochwycił w nierozerwalny pośmiertny uścisk
braterski...
Powód do całej tej baśni dała ogłoszona podówczas w jednem z pism przedwiekowa bajka ludowa, zasłyszana gdzieś na Rusi i z ust opowiadacza przez feljetonistę spisana.

Wczoraj znowu przed szpitalem Dzieciątka Jezus, ale tym razem nie od strony placu Wareckiego lecz od Marszałkowskiej, u drzwi kliniki położniczej, zaczęły się gromadzić liczne gromady Kasiek i Maryś, Wojciechów i Bartłomiejów, między którymi dostrzedz było można jednostki z klas inteligentnych.
CÓŻ się stało?
Czy ów brat nieboszczyk z przed lat 30-tu namyślił się i teraz dopiero pochwycił za rękę brata żyjącego, aby go z sobą pociągnąć do grobu? Nie - w tem co zaszło żaden nieboszczyk nie odgrywa roli. To co się stało było faktem zupełnie naturalnym, ale niemniej przerażającym...
Pod Grodziskiem jest drzewo, a pod drzewem siedziała matka karmiąca niemowlę. Pełniąc tę funkcję macierzyńską biedna kobieta usnęła... Gdy się obudziła ujrzała dziecko daleko od siebie i jednocześnie uczuła dotkliwy ból w piersi. Rzuciła okiem i spostrzegła węża, który się przyczepił do jej piersi i wysysał z niej krew... Usiłowała go oderwać, ale daremnie!
Wołając ratunku pośpieszyła do osady, a tam ją zaprowadzono do felczera. Felczerowi nie powiodło się odjąć strasznej gadziny od ciała nieszczęśliwej ofiary, poradził zatem odesłać ją do kliniki położniczej. Uskuteczniono to pierwszym nadchodzącym pociągiem. Taką historję opowiedziało pisemko brukowe, ale... ternpora mutantur... już nie jako baśń ludową
przedstuletnią, lecz jako fakt autentyczny, zaszły
przed killcoma dniami. Rzecz przeszła z ust do ust...
I znaleźli się ludzie, którzy uwierzyli temu opowiadaniu, mnóstwo ciekawych pośpieszyło do kliniki, ażeby zobaczyć dziwowisko, inni listami niepokoją redakcje domagając się objaśnień, a są i tacy, którzy telegraficznie lub osobiście w samym Grodzisku, u źródła starają się szukać informacji.
Nie skończylibyśmy, gdybyśmy chcieli spisać wszystkie wersje, które krążą o owym wężu. Jedni twierdzą, iź to wąż morski, o którym niegdyś gazety perjodycznie donosiły. Popłynął on z morza do Wisły, a znalazłszy się pod Warszawą plantem kolejowym zapełznął do Grodziska i tu dokonał krwawego swojego dzieła...
Inni powiadają, iż wąż ten jest straszliwie długą gadziną, która zwojami swemi jak żelazną siecią wieśniaczkę w wielki kłąb oplotła, tak, że jej odplątanie jest wprost niepodobne.
Jeszcze inni zapewniają, iż to pół węża i... pół kaczki.
Naszem zdaniem jest to cała kaczka, nie pierwsza jaką OWO pisemko w obieg puściło.
Z całej historji prawdą jest, iż istnieje osada Grodzisk, że w tej osadzie jest felczer, że pod osadą znajduje się niejedno drzewo i że tor kolejowy łączy tę osadę z Warszawą; faktem jest również, że w Warszawie mamy szpital Dzieciątka Jezus i klinikę położniczą... Zresztą fałsz wszystko![4]
Mamy zatem podobny schemat - na prowincji dzieje się coś niesamowitego, z czym felczerzy nie mogą sobie poradzić, więc całe to dziwo przybywa do szpitala. Historia o morskim wężu, który płynął Wisłą, jako żywo przypomina mi słynną serię artykułów o Wielorybie w Wiśle, jakie publikował parę la temu Fakt[5].
Tego typu historie nadal są żywe, czego przykładem niektóre popularne miejscie mity - już kilka razy słyszałem historię o człowieku, który dla zakładu włożył do ust żarówkę, po czym dostał jakiegoś skurczu mięśniowego i nie mógł jej wyjąć, toteż taksówką pojechał do szpitala. Bardziej rozbudowane wersje dodają, że za kilka dni do szpitala trafił tasówkarz, którzy chciał pokazać znajomym jak to wyglądało.

Plotki bywają jednak niebezpieczne - gdy w latach 80. XIX wieku w wyniku masowej paniki w Warszawskim kościele, zadeptano na schodach kilkadziesiąt osób, po mieście rozeszła się wieść, że tragedię wywołali Żydzi, zmówiwszy się aby z kilku miejc krzyczeć że się pali. Choć policja temu zaprzeczyła, przez kilka dni na ulicach trwały zamieszki - o czym napiszę szerzej, za jakiś czas.
-----------
[1] Ilustrowany Kuryer Codzienny, Kraków sobota 26 czerwca 1920 Małopolska Biblioteka Cyfrowa
[2] Ilustrowany Kuryer Codzienny, Kraków niedziela 27 czerwca 1920 MBC
[3] Ilustrowany Kuryer Codzienny, Kraków poniedziałek 28 czerwca 1920 MBC
[4] Kurjer Warszawski Dnia 7 (19) lutego 1884
[5]  http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/kultura-i-media/wieloryb-z-wisly-wyjety,1,3331873,wiadomosc.html

sobota, 1 czerwca 2013

1881 - O bezpiecznej metodzie prowadzenia pojedynków

Tym razem wpis obrazkowy:

Najbardziej w tym artykule rozbawiło mnie przedstawienie strzelających postaci za pomocą złożenia znaków graficznych. Takie przedpotopowe emotikony...

Źródło to oczywiście Gazeta Narodowa, Lwów 4 grudnia 1881 roku, wedle zbiorów Jagiellońskiej Biblioteki Cyfrowej.

piątek, 3 maja 2013

1937 - Aport!

Psy bardzo lubią aportować. Czasem aż za bardzo:
Niezwykły wypadek wydarzył się ostatnio pod Siedlcami, 
w czasie ćwiczeń jednego z oddziałów w rzucaniu granatami. 
Oto pies, wałęsający się w pobliżu, zobaczywszy jak jeden 
z żołnierzy rzuci! granat, pobiegł za nim i chwyciwszy granat 
w pysk, biegł z powrotem w stronę ćwiczącego oddziału. 
Widząc co się święci, żołnierze odpędzili psa kamieniami. 
Z granatem w pysku biegał pies po przedpolu, aż nastąpił  
wybuch i czworonożny samobójca rozdarty został na strzępy[1] 

Historia ta miała powtórzyć się na Ukrainie w roku 2002 - podczas kłótni przechodniów o to, że pewien pies wyprowadzany na spacer, nie ma kagańca, jego właściciel nieoczekiwanie rzucił w oponentów granatem. Pies zaaportował i zginął wraz z właścicielem.[2] Podobny przypadek miał dotyczyć myśliwego, chcącego zrobić dynamitem przerębel w lodzie - pies przyniósł mu laskę myśląc, że to patyk. Niektóre wersje opowieści podają, że myśliwy ten dostał potem nagrodę Darwina, lecz na poświęconej im stronie rzecz jest opisywana jako miejski mit, opowieść wędrująca na zasadzie "znajomy znajomego czytał w gazecie..."[3]
Bardzo podobna scena pojawia się w polskiej tragikomedii "Trzeba zabić tę miłość" w którym jednym z wątków jest starszy pan próbujący humanitarnie pozbyć się wiernego psa. W końcowej scenie przywiązuje go do drzewa z zapaloną laską dynamitu. Wierny pies zrywa się i wpada do domu akurat na czas, aby rozerwać go efektowną eksplozją.
Czy zatem historia z lat 30. jest jedynie wczesną wersją tej opowieści? Zdarzenie wbrew pozorom jest na tyle prawdopodobne, że mogło faktycznie mieć miejsce.
------
[1] Nowiny, żołnierska gazeta ścienna, Warszawa 12 kwietnia 1937
[2] http://www.zw.com.pl/artykul/102599.html
[3] http://www.darwinawards.com/legends/legends1999-09.html

środa, 1 maja 2013

1862 - Tajemniczy stwór w lesie

Jak podawał 151 lat temu Kurier Warszawski:
We wsi Jagowicach pod Sierakowem w Poznańskiem, wydarzył się temi dniami niezwykły wypadek. Córka tamtejszego leśniczego, udała się do boru, w celu zbierania grzybów. Zledwie atoli sto kroków posunęła się w bór, kiedy ujrzała u odziomka wspaniałej sosny, jakieś ogromne zwierzę zdługim szczególnie zbudowanym ogonem, skrzydłami, otwartą paszczęką, którą otaczały dwa rzędy ogromnych kłów. Dziewczyna na ten widok, tak się przelękła, ie dopiero na kilka chwil była w stanie władać nogami, biedź do domu rodzicielskiego. Tam opowiedziała ojcu co zaszło. Leśniczy chcąc okolicę uwolnić od tak niezwykłego zwierza, zwołał pospolite ruszenie, uzbrojone w kosy, widły, cepy i w inne instrumentu mordercze, i wyruszył z niem na nieprzyjaciela. Zbliżono się ostrożnie, a im bliżej do zwierza przystąpiono, tem bardziej odwaga nikła. Na próżno Leśniczy dodaje odwagi do postępowania naprzód, nareszcie nabiera sam a zmusza, przykłada strzelbę do oka, mierzy, daje ognia i kładzie zwierza trupem. Z wielkim tryumfem przystępują do zabitego, a tu zamiast drapieżnego zwierza, znajdują balon napierzony w formacie smoka. Puszczony on był, jak się później dowiedziano, z poblizkiego Międzychodu.[Kurjer Warszawski Dn 2-go Sierpnia rok 1862.EBUW]
Najedli się więc przestrachu zupełnie niepotrzebnie.

 

środa, 17 kwietnia 2013

1896 - Pojedynek serio ale na jaja

Jak donosiła ponad sto lat temu Gazeta Samborska:

Pojedynek na jaja. Dwóch żydów galicyjskich,
handlarzy jaj, zamieszkałych w Budapeszcie a to:
Reich i Schwarz pokłóciło się wzajemnie w interesie
sprzedaży jaj. Postanowili zatarg ten rozstrzygnąć
pojedynkiem. Każdy wziął 100 jaj nadpsutych
i tak uzbrojeni stanęli w odległości 5 kroków naprzeciw
 siebie w mieszkaniu Schwartza.
Na dany znak rozpoczęli ów pojedynek na jaja, przy którym
rozchodziło się o to, kto kogo zmusi do cofnięcia się.
Reieh, nie mogąc znieść trafnych pocisków Schwartza,
które zupełnie oblały go zgniłą i cuchnącą
cieczą, przestał bombardować i rzucił się z pięścią
 na przeciwnika, ale dopiero świadkom tej sceny udało
się temu oryginalnemu pojedynkowi koniec położyć.
Po kilku butelkach wina znów między adwersarzami
zapanowała zgoda.[1]
 Dziwniejszego przypadku nie napotkałem.
--------
[1] Gazeta Samborska 15. listopada 1896. Jagiellońska Biblioteka Cyfrowa (JBC UJ)
 

poniedziałek, 3 grudnia 2012

1900 - kolekcjoner damskich spódnic

Zabawna historia z Niemiec:

Zabobon. W miasteczku Planit koło Pilna panowała od 5 miesięcy panika, tem wywołana, że w miejscowym kościele klęczącym kobietom obcinał jakiś nieznany sprawca spodnice. Doszło do tego, że żadna z kobiet nie chciała klękać w kościele, nie chcąc się narazić na utratę spodnicy. Nareszcie proboszcz miejscowy postawił straż w kościele i zdołano wyłapać jednego ptaszka, jak chował nożyczki w zanadrze.
Był to stary gospodarz Józef Prochaska. Gdy żandarmerya zrobiła rewizyę u niego w domu, znaleziono tam na strychu całe stosy porządnie poukładanych kawałów spodnic. Oskarżono Prochaskę o złośliwe uszkodzenia cudzej własności. Nie zaprzeczał on czynu, ale się tłómaczył, że mu stara cyganka powiedziała, aby zbierał w kościele kawałki spodnie, a jeżeli zebrawszy ich sporą ilość zakopie w ziemię w środę popielcową na swem polu, znajdzie ukryte skarby. Ze względu na tę bezprawniczą zabobonną głupotę Prochaski, skazano go tylko na czterdzieści ośm godzin aresztu.

[ Gazeta Lwowska 25 kwietnia 1900 r. JBC UJ]

A może jednak sprytny fetyszysta?

sobota, 2 lipca 2011

Dziwne rzeczy dzieją się w Lublinie...

Pewna kobieta za bardzo lubiła kwiaty:

37-letnia mieszkanka gminy Głusk została wczoraj rano przyłapana na kradzieżach. Interesowały ją wyłącznie kwiaty. Około piątej rano kobieta podjechała samochodem w pobliże ogródków działkowych przy ul. Janowskiej w Lublinie. Weszła na teren działek. Zaczęła wyrywać kwiaty. Nie spodziewała się, że tak rano ktoś ją tam zauważy. Jeden z działkowców zawiadomił policję.
- Policjanci zastali tam mężczyznę, który zgłaszał kradzież oraz 37-letnią mieszkankę gm. Głusk – mówi Renata Laszczka-Rusek, z KWP w Lublinie. Kobieta ukradła kwiaty z dwóch działek. W jej samochodzie policjanci odnaleźli powyrywane z korzeniami rośliny i kilka doniczek z kwiatami. 37-latka ukradła je z pasa zieleni przy ul. Jana Pawła w Lublinie. [1]
Pewien złodziej okazał się bardzo uczciwy:
Kradzież miała miejsce w miniony poniedziałek. 35-letnia siostra zakonna przemierzała drogę z ul. 1 Maja w kierunku ul. Zana kilkoma środkami komunikacji miejskiej. Miała ze sobą torbę przewieszoną przez ramię. W środku był dokumenty oraz portfel z gotówką – 2,9 tys. zł, które tego samego dnia wypłaciła z banku. O utracie dokumentów i pieniędzy zakonnica zorientowała się późnym wieczorem po powrocie do domu. Okazało się, że złodziej przeciął torbę by skraść łup.
Następnego dnia siostra poszła na policję, żeby zgłosić przestępstwo kradzieży. – Jakież duże było jej zdziwienie, kiedy wracając do domu, w skrzynce pocztowej zauważyła podrzucone skradzione dokumenty – mówi st. sierż. Anna Smarzak z lubelskiej policji. – Ale to nie wszystko.
W środę rozbrzmiał dzwonek przy wejściowej furtce do posesji, na której mieszkała zakonnica. Na zewnątrz nie było nikogo, oprócz pozostawionej na ziemi reklamówki. Kiedy zajrzała do środka, jej oczom ukazał się skradziony portfel i cala gotówka. Do tego wszystkiego skruszony złodziej zostawił kartkę formatu A-4 z wydrukowanym dopiskiem "Siostro przepraszam”. [2]
Pewien złodziej okazał się bardzo nieuważny:
Dzielnicowy Andrzej Misztal (36 l.) po skończonej służbie na II komisariacie ruszył do domu. Kiedy na przystanku czekał na autobus, usłyszał podejrzane stukanie.
– Musiałem się zainteresować. To mój rejon i nie mogę pozwolić sobie, żeby coś umknęło mojej uwadze. Nawet jeśli jestem już po pracy – wyjaśnia dzielnicowy.
Andrzej Misztal podszedł pod ciąg sklepów, z którego dochodziły podejrzane odgłosy. W pomieszczeniach należących do harcerzy, nad którymi od wielu lat wisi stary szyld jubilera, zauważył odgiętą kratę. Podejrzewając włamanie, mundurowy natychmiast zawiadomił kolegów mających służbę. Ale gdy znalazł się pod otwartym oknem, niespodziewanie ze środka ktoś się wychylił.
– Bierz to! – rzucił młody, ubrany w dres mężczyzna, podając dzielnicowemu torbę z laptopem. Dopiero po chwili dziarski włamywacz zorientował się, że to nie jego kumpel, tylko znany mu z widzenia policjant. I oniemiał niemal jak filmowy szef gangu! Tyle że ten lubelski Olsen nie miał w ustach cygara, które mogłoby zgasnąć wraz z jego uśmiechem.
– Oczy zrobiły mu się jak pięciozłotówki. Natychmiast uciekł do środka. A ja wtedy zacząłem wzywać złodziejaszków do poddania się – wspomina dzielnicowy. [3]
Pewni złodzieje byli bardzo niedoinformowani:

Dwójka nastolatków przyszła na policję pytając ile grozi za kradzież. Okazało się, że problem dotyczy ich bezpośrednio, bo niedawno zabrali komuś telefon na ulicy.
18-letnia mieszkanka Lublina oraz towarzyszący jej 17-latek przyszli na IV komisariat w sobotę.
- Zapytali policjantów, ile może grozić za kradzież telefonu komórkowego – mówi Anna Smarzak, z KWP w Lublinie. - Wzbudziło to podejrzenia u funkcjonariuszy, którzy postanowili bliżej "przyjrzeć się” nastolatkom. Okazało się, że ich ciekawość nie była przypadkowa. Przyznali, że sami ukradli telefon. Wyznali, że w centrum Lublina zaczepili innego nastolatka.
- 18-latka podbiegła do młodego chłopca i zażądała telefonu – dodaje Smarzak. - Złapała go za szyję i zaciskając place zagroziła, że spali mu włosy. Pokazała zapalniczkę. Chłopiec oddał telefon. Napastnicy pozwolili mu zachować kartę SIM.

Napastniczka ostrzegła jeszcze ofiarę, żeby nie zgłaszał się na policję. [4]
A pewni sąsiedzi nie umieli się dogadać:
Wojna o to, kto gdzie może zostawić samochód, rozgorzała na parkingu na osiedlu Felin w Lublinie w rejonie ulicy Zygmunta Augusta. 19-letni kierowca volvo wraz ojcem odśnieżyli miejsce na parkingu przed blokiem, w którym mieszkali. Śniegu było sporo, więc mężczyźni musieli się trochę napracować. Tym większa była irytacja 19-latka, kiedy na początku tygodnia zobaczył, że na "jego” miejscu ktoś zaparkował swoje auto. Młody mężczyzna orientował się do kogo należy samochód. Zapukał do drzwi jego właściciela – 23-letniego Cezarego K.
- Chciał, żeby przestawił pojazd. Tłumaczył, że w odśnieżanie włożył dużo pracy – mówi Anna Smarzak z KWP w Lublinie. – Właściciel zaparkowanego samochodu wyśmiał młodzieńca. Ani myślał przestawiać auto. Nastolatek oznajmił, że w takim razie odśnieży sobie drugie miejsce, ale w zamian zasypie śniegiem koła jego auta.Tak też zrobił. Następnego dnia zaczepił go ojciec Cezarego K. Miał pretensję, że 19-latek uszkodził zderzak w samochodzie syna. Młody mężczyzna przyznał, że rzeczywiście zasypał śniegiem koła. Zaprzeczał aby cokolwiek zniszczył.

W środę wieczorem 19-latek zobaczył na parkingu, jego volvo ma stłuczoną przednią szybę, wybitą lampę, uszkodzoną maskę oraz lusterko. Straty oszacował na około 5 tys. zł. Od razu domyślił się to zniszczył mu samochód. [5]
No coment ...

-----
[1] http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20110519/LUBLIN/633834597
[2] http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100917/LUBLIN/632648660
[3] http://nasygnale.pl/kat,1025341,title,Policjant-w-szoku-tak-glupich-zlodziei-jeszcze-nie-bylo,wid,12752342,wiadomosc.html?ticaid=6c96d
[4] http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100928/LUBLIN/8818936
[5] http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20101210/LUBLIN/281876377 - to i tak lepiej, bo w Gorzowie
pobili się za miejsce na parkingu