Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 października 2018

Suspiria (1977)


W ramach wieczornego seansu filmowego obejrzałem sobie Suspirię z 1977 roku włoskiego reżysera Dario Argento. Ostatnio pojawił się remake, więc to dobra okazja aby powtórzyć klasykę. Film jest nawet dobry ale nierówny, niektóre efekty specjalne trochę słabo wypadły (np. łeb psa rozszarpującego gardło muzyka), główne aktorki grają dość anemicznie, sama fabuła została poprowadzona trochę po łebkach. Zwłaszcza widać to w zakończeniu, gdzie niby wyjaśniają się pewne tajemnice, ale pozostaje wiele zagadek i pewne elementy filmu się nie kleją.
Reżyser zaczyna pewne wątki w sposób sugerujący celowość działań (kontrolowanie głównej bohaterki czarami i narkotykami), ale ostatecznie nic z tego nie ma swojego rozwiązania. Brakowało też wyjaśnienia czemu te wszystkie rzeczy dzieją się akurat w szkole baletowej, zupełnie jakby nie można było ukryć mrocznego kultu w jakiś inny sposób. Powstaje wrażenie, jakby pod koniec zdjęć zmieniono pomysł na rozwiązanie, może zabrakło funduszy, więc postanowiono skrócić finał bez wdawania się w szczegóły.
Reżyser próbował naprawić ten błąd w kontynuacji, gdzie pojawia się objaśnienie systemu, na którym oparte były wydarzenia. Drugi film z serii, "Inferno", oparty na podobnym pomyśle, już się tak bardzo nie spodobał. Zaplanowany trzeci film, z powodu kiepskich wyników finansowych został zarzucony. Dopiero w 2007 roku Argento zdecydował się jednak nakręcić "Matkę łez" praktycznie nic nie zmieniając w koncepcji. Film kręcony w taki sposób, jakby był robiony w latach 80. bez rozwinięcia historii, bez próby rewizji sztampowego wizerunku głównej bohaterki (klasyczna niewinna piękność, wpadająca w tarapaty z powodu nierozsądnych decyzji), został zgodnie uznany za gniot.

Czemu jednak Suspiria wypada dobrze? Jest to pierwszorzędny spośród drugorzędnych filmów. Nie oszukujmy się, thrillero-horrory giallo nie były wyrafinowanym kinem. Tutaj jednak o odbiorze zadecydowała spójna, artystyczna wizja, budująca klimat.
Dobrze wypadła scenografia. Wystrój wnętrz bardzo dopracowany, zasadniczo nawiązuje do klasycznych secesyjnych wzorów, z wijącymi się roślinno-wężowatymi wzorami. Często widać nawiązania do Eschera (szkoda, że nie pojawiło się na przykład miejsce z przeplatającymi schodami). Momentami pojawiają się dobrze dobrane symbole okultystyczne. Do tego zaskakujące, ostre, bardzo kontrastowe oświetlenie. Duża część zdjęć nocnych dzieje się w świetle czerwonym, niebieskim lub zielonym, nadającym scenie nieco teatralnego wyglądu. Reżyser wykorzystał oświetlenie do budowania nastroju jak z sennego koszmaru, gdzie nawet to, co jest nierzeczywiste, jednak stapia się z realnością w jedną całość.
Kolorowe oświetlenie wydaje się zresztą raczej symboliczne, widoczne tylko dla widza, niż rzeczywiste w realności filmu. Jest nawet taka scena, w którym jedna z bohaterek próbuje dobudzić lokatorkę. Gdy nachyla się nad nią, rozpaczliwie próbując znaleźć kogoś do pomocy w chwili zagrożenia, widzimy w zbliżeniu obiektywu, że jest oświetlona zielonym światłem. Gdy wstaje, a my widzimy scenę z oddalenia, scenę oświetla tylko wyglądające naturalnie białe światło lampy. To przejście sugeruje, że światło może być odzwierciedleniem emocji; scena widoczna w zbliżeniu na twarz postaci obrazuje to jak ona odbiera dany moment, scena z dalszego  kadru pokazuje widok "rzeczywisty".
Klimat filmu podbija muzyka zespołu Goblin, momentami ostra, nieprzyjemna, kiedy indziej bardziej łagodna, wprowadzająca nastrój tajemnicy.

Zastanawia mnie, czy Argento mógł inspirować się polskim filmem "Sanatorium pod klepsydrą" Hasa, który pojawił się kilka lat wcześniej (i który też bardzo mi się podobał). Widać między nimi pewne podobieństwa odnośnie scenografii i użycia światła.

środa, 15 listopada 2017

Dziewice konsystorskie

Gdy pod koniec 1928 roku publicysta „Boy" Żeleński pisał recenzję „Kwadratury koła" Katajewa po jej premierze w nowym teatrze Ateneum[1], nie przewidywał, jak żywy wzbudzi oddźwięk. Omawiając historię dwóch małżeństw, które ze względu na warunki socjalne zakwaterowano w jednym pokoju i w których nieoczekiwanie rozkwitły nowe uczucia zauważa, że w Polsce podane ostatecznie rozwiązanie: dwa szybkie rozwody i dwa nowe śluby byłoby niemożliwe, a utwór o lekkim charakterze zamieniłby się w tragedię. Po czym sprecyzował – byłoby to rozwiązanie niemożliwe dla ludzi biednych, bogatsi mogliby załatwić sobie konwersję na inne wyznanie lub nawet kościelny rozwód, po opłaceniu wygodnych dla siebie zeznań świadków.

Po tej skromnej uwadze, będącej wciąż delikatną krytyką aktualnych wówczas stosunków prawno-społecznych, został zasypany lawiną listów, od chwalących rozgłaszanie nieprawości szerzącej się w sądach kościelnych po ganiące takie przedstawianie sprawy jako godzenie w dobre imię Kościoła. Idąc za tym tropem, Boy przedstawił szerzej swoje zdanie w felietonie „Biedne prababki". Wywołał on podobnie żywą reakcję, czego owocem były kolejne felietony i polemiki. Książka zbiera wszystkie te teksty, które łącznie obrazują zastanawiającą sytuację w II RP.

W państwie polskim w tym czasie funkcjonowały trzy różne podejścia do spraw małżeństwa i rozwodu. Na terenach dawnego zaboru pruskiego uznawano śluby cywilne, które siłą rzeczy mogły kończyć się rozwodem. Na terenach dawnego zaboru austriackiego równoważnie traktowano śluby kościelne i cywilne. Na terenach dawnego Królestwa Polskiego, to jest zaboru rosyjskiego, wyłączne prawo do stanowienia małżeństwa miały zarejestrowane związki wyznaniowe, toteż katolik mógł brać wyłącznie ślub kościelny w swoim obrządku (wyznawcy związków religijnych niezarejestrowanych i niewierzący nie mogli uzyskać ślubu!). Co w sytuacji, gdy Kościół katolicki nie uznawał instytucji rozwodu, skazywało nieszczęśliwie poślubionych wiernych bądź na wieczne udawanie związku, bądź na skomplikowaną i kosztowną procedurę unieważnienia go.

Żeleński stara się w felietonach piętnować nie tyle samo podejście Kościoła do małżeństwa, ile raczej powiązaną z nim obłudę i bardzo nieczystą formę przeprowadzania unieważnienia. Zgodnie z prawem kanonicznym związek małżeński został w istocie zawarty wobec Boga, zaś co boskie, tego człowiek nie jest w stanie rozdzielić, dlatego rozwód po ślubie kościelnym nie istnieje. Możliwe jest jednak zbadanie zawarcia i przebiegu małżeństwa, i jeśli małżonkowie nie spełnili pewnych podstawowych warunków bądź nie zostały do końca dopełnione pewne formalności proceduralne, uznaje się, że do „świętego złączenia wobec Boga" w istocie nie doszło, w związku z czym nie są małżeństwem właściwie od samego początku. Jeśli jednak nie ma naprawdę mocnych powodów bądź unieważnienia chce tylko jedna ze stron, proces zamienia się w pranie brudów i wywlekanie grzechów lub też w oszukiwanie i udawanie. Boy opisuje, jak to często świadkowie po złożeniu zeznań na procesie udawali się do spowiedzi, aby uzyskać rozgrzeszenie z krzywoprzysięstwa.

Wśród ulubionych sposobów adwokatów konsystorskich pojawiały się takie sztuczki, jak wyciągnięte nie wiadomo skąd stare listy, w których panna młoda zwierza się z braku miłości do poślubionego, czy zeznania przyjaciółek, jak to mężatka jeszcze przed ślubem nie zamierzała mieć dzieci. Można też było powołać się na nieprawidłowość w rodzaju braku obrączki czy niedostarczenia jakichś papierów. W skrajnej sytuacji, gdy trudno było liczyć na tak proste środki, pozostawało jeszcze wykazanie, że małżeństwo nie zostało skonsumowane. Wystarczało dodatkowo opłacić lekarza, który stwierdzi dziewictwo oraz świadków, którzy na własne uszy słyszeli narzekania, jak to mąż przechrapał całą noc poślubną. Mniej majętni mogli natomiast zmienić wiarę na luterańską, w której rozwód jak najbardziej istnieje – autor twierdzi nawet, że doprowadziło to do nienotowanego nigdzie indziej paradoksu, że połowa najzaciętszych prasowych obrońców katolickiej moralności i nierozerwalności aktu małżeńskiego była takimi właśnie „rozwodowymi lutrami".

Boy trafił ze swoimi felietonami w idealny moment. Właśnie w 1929 roku komisja pod przewodnictwem Karola Lutostańskiego ogłosiła projekt nowego prawa małżeńskiego, mającego obowiązywać na terenie całego kraju, a zawierającego między innymi wprowadzenie ślubów cywilnych oraz równouprawnienie majątkowe małżonków. Oboje mogliby dysponować wspólnym majątkiem, który w razie rozwodu bądź unieważnienia małżeństwa byłby dzielony po połowie, co miało powstrzymać (opisane zresztą w książce) przypadki pozbawiania byłej żony całego majątku. Małżeństwo cywilne mogłoby się oczywiście kończyć rozwodem, po spełnieniu pewnych zasad w rodzaju odpowiednio długiej separacji. Reakcja Kościoła i sprzyjających mu kręgów była jednak gwałtowna, a oskarżenia o chęć doprowadzenia do upadku cywilizacji i ogólnej rozpusty na tyle mocne, że rząd polski, bojąc się cokolwiek w tej sprawie przedsięwziąć, odłożył projekt ad acta i sprawa pozostała nieuregulowana aż do wybuchu II wojny światowej.

Oprócz wartości publicystycznych znajdziemy w tej książce wiele zabawnych anegdot, najciekawsza wydawała mi się opowieść o tym, jak to masoni nie chcieli przyjąć Żeleńskiego w swoje szeregi, gdy wypytywał o taką możliwość.

Czy jednak „Dziewice konsystorskie" to już tylko obrazek z przeszłości, który nie przystaje do współczesności? Wprawdzie państwa europejskie uznają dziś śluby cywilne i, co za tym idzie, rozwody (niedawno, bo w 2011 roku zalegalizowała je ultrareligijna Malta), toteż problem wielu małżeństw jest dużo prostszy do rozwiązania, lecz ci, którzy chcą choćby formalnie spełniać reguły swego wyznania, nadal nie mają łatwej sytuacji. A sprawy o unieważnienie nie stały się ponoć o wiele czystsze niż niemal 90 lat temu.[2] Procesy nadal stanowią pranie brudów przed komisją księży i zakonnic, ciągną się wiele lat i nie są specjalnie tanie. Czy spowiedzi świadków zaraz po procesie nadal są praktykowane, nie sposób się jednak dowiedzieć.

Dziewice Konsystorskie on line, na stronie portalu Wolne Lektury
-----------
[1] Recenzowana sztuka miała premierę 7 grudnia 1928, jak podaje teatr Ateneum w spisie premier na swojej stronie internetowej: https://teatrateneum.pl/?page_id=372

[2] Cezary Pazura już dwa razy uzyskał unieważnienie kościelnego ślubu, za pierwszym razem głównym powodem było to, że jego żona przed ślubem chodziła do psychologa. Zgodnie z niedawno wprowadzonymi przepisami, bliżej nieokreślona niedojrzałość psychiczna może być powodem unieważnienia. Aktor Jacek Borkowski w zasadzie przyznał w prasie, że na procesie opisał swój rzekomo rozwiązły tryb życia na prośbę żony, która koniecznie chciała rozwodu a adwokat twierdził, że przy takim powodzie będzie łatwiej go uzyskać.
http://www.fakt.pl/wydarzenia/polska/jak-wziac-koscielny-rozwod/q1zp6f4
Po kościelnym rozwodzie są też Cejrowski, Majdan, Katarzyna Skrzynecka i Dariusz Kordek.

[Tekst ukazał się jako recenzja na Biblionetce, ale uznałem, że dotyczy tak ciekawej sprawy, że warto go wkleić i tutaj]
https://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=1040683

niedziela, 25 stycznia 2015

O co plakacistom chodziło

Nie sądziłem że będę na tym blogu coś recenzował, ponieważ jednak z założenia tematycznie się tu nie ograniczam a te dwie rzeczy wpadły mi akurat w oko, to trudno.

Plakaty filmowe.
Każdy wie jak wyglądają plakaty filmowe - najważniejsze atuty filmu zgrupowane w jakąś ładną kompozycję, wybieraną zwykle spośród kilku popularnych szablonów. W założeniu jednak plakat ma przenosić pewną podstawową informację - odpowiadać na pytanie "Film? O czym?", ma sugerować jaki jest jego klimat i czego się po nim spodziewać. Jednak gdy zobaczyłem te dwa plakaty, wpadłem w konfuzję. Doskonale wiedziałem o co plakacistom chodziło, i cały problem polegał na tym, że akurat nie był to film.

Carte Blanche
Oparta na prawdziwym zdarzeniu historia nauczyciela z Lublina, który zaczyna tracić wzrok. Bojąc się utraty pracy zaczyna udawać że widzi i postanawia wytrwać w tym udawaniu do momentu, gdy prowadzona przez niego klasa dotrwa do matury. Krzepiąca opowieść o ambicjach i lękach, odniesienia do wizerunku nauczyciela-pasjonata, jakieś tam kwestie obyczajowe w tle. I taki film jest promowany przy pomocy plakatu, który sugeruje przypadkowemu przechodniowi, że jest to film o czymś całkiem innym:

To film o Chyrze!

Nie dość, że głównym elementem jest roześmiany Chyra, zupełnie jakby chodziło o jakąś komedię, to jeszcze na wszelki wypadek gdyby przechodzeń nie skojarzył twarzy usłużny plakacista podpowiedział nazwisko literkami na tablicy. I ta tablica z literkami jest jedynym elementem odwołującym się do fabuły (żenujące hasło reklamujące film o człowieku tracącym wzrok "Nie widzę inaczej!" pomijam). Nad tytułem mamy dodatkowo opis "prawdziwa historia niezwykłego człowieka" przez co osoba która nie słyszała wcześniej nic o filmie może autentycznie pomyśleć, że to film biograficzny o Chyrze.

Takie skupienie się na jednym elemencie budzi zresztą wątpliwość co do jakości filmu - jeśli uznano że nazwisko aktora jest jedynym elementem zasługującym na wyróżnienie, to co z resztą?
Przypomina mi się zresztą afera jaką wywołały plakaty filmu "12 lat w niewoli" opowiadającego o udrękach czarnoskórych zmuszanych do niewolnictwa, który to film był reklamowany we Włoszech w taki oto sposób:
alternatywnie:

Ponownie pokazując że pokazanie wielkiej gęby znanych i co ważniejsze białych aktorów zostało uznane za najważniejszy element promocji najwyraźniej fabułę opowiadająca o niewolnictwie czarnych uznając za sprawę drugorzędną.



400 tysięcy w Paryżu
W przypadku filmu Allena, przechodząc obok kina i spoglądając z odległości kilku metrów na ten plakat:
autentycznie sądziłem, że jego tytuł to "400 000". Gdybym nie podszedł, myślałbym pewnie że to film o aukcjach drogich obrazów. Rozsądny plakacista uwydatniłby raczej elementy "komedia romantyczna" i "Woody Allen", tymczasem najważniejszym elementem okazała się informacja o oglądalności.

ps.
Nie chciał bym wyjść na narzekacza, bo argument "Zrobił bym w lepsze w Paincie" jest taki właśnie typowo onetowo-bucowski, ale posługując się rzeczonym programem zmajstrowałem coś, co pokazuje jak wyobrażałbym sobie plakat pierwszego filmu: