Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mordercy polscy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mordercy polscy. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 grudnia 2014

1929 - Morderstwo rodziny w Pieruszycach

Historia straszna i smutna:
STRASZNE MORDERSTWO. W nocy z I-go na 2-go bm. w Pieruszycach pow. Pleszewskiego 25-letni Czesław Konieczny zamordował podczas snu siekierą matkę swoją Mariannę, lat 49, oraz braci 22-letniego Michała, 26-letniego Jana, 15-letniego Stefana, siostrę Marję lat 18 i Leokadję lat 7, - ponadto zranił ciężko brata Stanisława lat 20, który zmarł w szpitalu.

Sprawcę ujęto i osadzono w areszcie sądowym. Jak ustalono dotychczas, powodem morderstwa były nieporozumienia rodzinne, a mianowicie: rodzina nie zgadzała się na zawarcie związku małżeńskiego.
Nie okazujący skruchy morderca, zaskoczony nagłem przytrzymaniem przez psa policyjnego, przyznał się do zbrodni. Z niezwykłym cynizmem opisał on szczegółowo poszczególne momenty mordu a wkrótce przy poszukiwaniu narzędzia zbrodni znaleziono pokrwawioną siekierę, ukrytą przez mordercę w głębokiej
studni.
Zwłoki zamordowanych zmasakrowane są w sposób potworny. Starsza siostra ma odcięte ramię i poranioną głowę. Inne ofiary miały czaszki i gardła przerąbane silnemi uderzeniami siekierą.
W poniedziałek przeprowadzono na miejscu wizję lokalną sądowo-lekarską. Z władz byli obecni sędzia Cieluch i sędzia Niedzielski z Pleszewa, sędzia Ostrowski z Ostrowa, dwóch podprokuratorów oraz lekarz dr. Michalski.
[Orędownik Wrzesiński 6 grudnia 1929]
Mordercę skazano na śmierć. Wyrok wykonano w lipcu 1930 roku.

sobota, 22 lutego 2014

1904 - Szalony Hrabia

Zdarzenia z lutego 1904 roku chyba najbardziej przypominają historie amerykańskich strzelanin, gdzie szaleniec strzela do przypadkowych osób. Pod względem skali był to na pewno przypadek wyjątkowy, bowiem w ciągu jednej nocy obłąkany hrabia postrzelił w Warszawie kilkadziesiąt osób.

Hrabia Włodzimierz Dąmbski herbu Godziemba był potomkiem znanej i szanowanej rodziny szlacheckiej z Kujaw. Już wcześnie dał się poznać jako człowiek łatwo poddający się emocjom, wdający się w bójki i awantury, okresami zaś miewający napady niewytłumaczalnych zachowań. Wreszcie na początku XX wieku rodzina umieściła go czasowo w zakładzie dra Chomętowskiego, aby się uspokoił. Jak potem podawano zdiagnozowano u niego psychosis periodica co jak się zdaje wedle dzisiejszej klasyfikacji byłoby formą choroby dwubiegunowej. Była to w zasadzie choroba nieuleczalna, ponieważ jednak Dąmbski pojawił się w zakładzie z własnej woli i wyraźnie mu się polepszyło, na początku 1904 roku został wypuszczony. Jak się miało okazać, przedwcześnie.

Początek
14 lutego hrabia pojawił się w restauracji Stępkowskiego, żądając wydania mu różnych dań. Obsługa chętnie spełniała te żądania, widząc w jego ręku pistolet który machinalnie obracał w palcach. Zaprowadzony do bocznej salki zaczął się awanturować, że wszystkich zastrzeli jeśli obsługa nie wyda mu tego czego żądał. Przyniesiono mu czego chciał i zawezwano komisarza Sokołowa.
 Gdy zobaczył komisarza wchodzącego do sali  z towarzyszącymi policjantami, oznajmił im że właśnie został wybrany na cesarza austriackiego i mniema, że przybyli tu oddać mu honory. Komisarz łagodnie przekonał go, że powinien odpocząć i wrócić do domu, po czym odwiózł do mieszkania przy ulicy Złotej 4.
O złym stanie zdrowia lokatora dowiedział się stróż, toteż gdy policjanci odjechali, wszedł schodami na górę i zapukał pytając, czy hrabia potrzebuje czegoś. Zamiast odpowiedzi Dąmbski strzelił przez drzwi, raniąc stróża w szyję.

Miejsce
Ulica Złota miała wówczas taki sam przebieg jak dzisiejszy, nie przerwany jednak zbudowanym po wojnie pałacem Kultury i Nauki, a więc zaczynała się od skrzyżowania Jasnej i Zgody, biegła w stronę Marszałkowskiej aż do Twardej. Była jednak węższa niż obecnie i w całości zabudowana piętrowymi kamienicami. Dawna kamienica pod numerem 4 już nie istnieje, odnalazłem jednak zdjęcie z lat 30.:
Mieszkanie hrabiego znajdowało się na piętrze i miało balkon, zapewne chodziło o ten pierwszy. Z kamienicą sąsiadował budynek narożny Złota2/Zgoda 11, tu na zdjęciu z lat 70 przed wyburzeniem:
 Naprzeciwko stoi zachowany do dziś budynek Złota 1. Ten krótki odcinek ulicy przecinał Marszałkowską, na rogu z nią, po przekątnej z mieszkaniem hrabiego, stał jednopiętrowy hotel Metropol. Na podstawie fotoplanu Warszawy z 1935 roku [1] opracowałem taki ogólnikowy schemat tej okolicy:


Pierwsze strzały
Gdy wezwany policjant przybył od strony schodów, hrabia kilkakrotnie strzelił przez drzwi, nie dając wejść na klatkę. Wycofano się zatem aby poczekać na rozwój sytuacji. Tymczasem na zewnątrz mimo zapadłego zmroku zebrała się grupka gapiów. A było na co popatrzeć - hrabia ubrany w kamizelkę strzelecką wystawił na balkon portret cesarza, po czym ogłosił, że to jego ojciec, następnie próbował wygłosić przemowę do ludu, jednak zagłuszały go śmiechy widzów. Urażony zapowiedział, że on im pokaże po czym cofnął się do mieszkania. Po kilku minutach powrócił z dubeltówką i strzelił w stronę gapiów.
Następnie strzelił kilka razy w stronę Marszałkowskiej. Dokładnie celując strzelał w okna kamienic naprzeciwko, a kilka kolejnych strzałów posłał w stronę skrzyżowania ze Zgodą i Jasną. Gdy widzowie schowali się, załadował nowe naboje i strzelił jeszcze w stronę alei, skąd przychodzić zaczęli zaciekawieni przechodnie.
W znajdującym się na rogu hotelu Metropol trwał właśnie bankiet. Kilka śrucin wybiło szyby. Jeden z gości, niejaki Kobylski, wyjrzał przez okno i został trafiony w głowę. Wyglądający na ulicę redaktor Dziennika Porannego został raniony w rękę, spośród gapiów którzy stali pod kamienicą pierwsze wystrzały poraniły około dziesięciu osób. Ulica Złota opustoszała, lecz wokół wciąż żyło miasto.
Nieświadomi zdarzeń przechodnie wychodzili czasem ze Zgody lub Jasnej i przecinali skrzyżowanie, gdzie dosięgały ich kule. Ponieważ właśnie skończyło się przedstawienie w filharmonii, większa grupa widzów przechodziła tamtędy. Okoliczni mieszkańcy postanowili zagrodzić chodnik. Nadal zagrożone były osoby z przyległych kamienic.

Syn stróża spod numeru ósmego Franciszek Andrut wyszedł z bramy, najwyraźniej nie wiedząc co się dzieje. Pośrodku jezdni kula ugodziła go w pierś - zginął na miejscu. Wcześniej to samo dosięgło Pawła Cisiaka który wychylał się z bramy naprzeciwko. Dopiero teraz, po blisko czterdziestu wystrzałach i kilkunastu ranionych osobach, policja utworzyła kordon, odgradzający ten odcinek ulicy.

Druga połowa nocy
Sprawdzoną metodą poskramiania awanturników i furiatów było w tym czasie polewanie zimną wodą, policja zamontowała więc w bramie kamienicy wąż, z którego polewała balkon i okna mieszkania. Strumień wody zgasił wszystkie lampy. To jednak nie dawało rezultatu.
Problematyczne były też próby wdarcia się od schodów, hrabia bowiem przestrzelił w nich otwór wielkości talerza, przez który dobrze było widać na tle okna czy ktoś zbliża się tą drogą. Co pewien czas wychylał się i strzelał w okna, przy okazji udawało mu się zranić jakiegoś policjanta. Nie udała się też próba zarzucenia na niego pętli z balkonu powyżej. O godzinie trzeciej w nocy pod wpływem nowej manii systematycznie zgasił wystrzałami wszystkie latarnie jakie miał w zasięgu. W zapadłych ciemnościach jego unieszkodliwienie było jeszcze trudniejsze, nie było bowiem widać gdzie się znajduje. Dowódca pułkownik Popławski wpada więc na pomysł aby zwiesić z dachu pochodnię, która oświetli balkon i mieszkanie wewnątrz.
Komisarz X cyrkułu Marynowski czai się w bramie naprzeciw z dubeltówką, a komisarz Pleszko w zaciemnionym mieszkaniu naprzeciwko. Gdy pochodnia osiąga okna mieszkania, ze środka dobiega celny strzał który ją gasi. Pleszko strzela w stronę gdzie dostrzegł rozbłysk wystrzału, lecz nie trafia. Lepszą rękę miał jego przeciwnik, który widząc błysk postrzelił jego i towarzyszącego mu policjanta. Tymczasem niemal następował już ranek.

Poranek
Policjanci próbowali się chwytać różnych, nawet najdziwniejszych sposobów, byle zakończyć całą historię. Lekarze proponowali aby wywiercić dziury w ścianach i wstrzyknąć do środka formalinę, której opary udusiłyby Dąmbskiego. Inni szykowali się do zrzucenia na balkon granatu, który prawdzie uszkodziłby budynek i mógłby jeszcze kogoś zranić, ale na pewno zabiłby szaleńca. Innym pomysłem było zagranie na trąbce pobudki strażackiej, którą słysząc hrabia powinien wyjrzeć a może nawet stanąć na baczność. To jednak nie zadziałało.

Mijała już 6 nad ranem gdy wracający do domu z karnawałowej maskarady pirotechnik Władysław Kiełpiński zaoferował swoją pomoc. Z palta i czapki nałożonych na kij stworzył kukłę, którą wystawił za balkon na drugim piętrze, po czym strzelił w stronę mieszkania hrabiego. Gdy ten wychylił się aby strzelić w ciemną sylwetkę padł celny strzał, a śrut zranił szaleńca w twarz. Broń napastnika wypadła na ulicę, zaś raniony w rękę i głowę Dąmbski usunął się na podest balkonu.

Straty
Dopiero po aresztowaniu wyjaśniło się dlaczego tak trudno było go trafić - miał na sobie stalową koszulkę z małych płytek, pełniącą rolę kamizelki kuloodpornej. Wówczas też ewakuowano sąsiada hrabiego zranionego w rękę, który nie miał jak wyjść. W mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy na przeciwko znajdowały się dwie dziewczynki, których matka nie mogła dostać się do mieszkania i które dopiero teraz mogły wyjść. Jak się okazało przeleżały całą noc na podłodze kuchni.
 Mieszkanie zostało zdemolowane, na ścianach widoczne były ślady po kulach. Wszędzie walały się patrony od dubeltówki i łuski od nabojów pistoletowych, w szafce tkwił jednak jeszcze dość pokaźny zapas, który pozwoliłby mu przeciągnąć strzelaninę co najmniej do popołudnia. Woda, którą polewano balkon i okna, zalała parter. Wybite zostały wszystkie okna w sąsiednich kamienicach, gdzieniegdzie widniały ślady odłupanego tynku.
Ranionych zostało łącznie około 40-50 osób, z czego dziesięć ciężko, prawdopodobnie dwie zabite, choć prasa wspomina jeszcze o śmierci krawca Moraczewskiego. Hrabia był zwolennikiem strzelectwa i dobrym myśliwym, jego znajomi mówili potem prasie, że tylko silnemu wzburzeniu i ciemnościom należy przypisać to, że nie skończyło się na większej liczbie zabitych. Prasa zachodnia pisała o tym w czarniejszych barwach - napisano ze Dąmbski ostrzelał manifestację antywojenną zabijając kilkanaście osób. Faktycznie taka demonstracja odbyła się tego dnia ale w innej części miasta.

Szaleniec
Nie mam zbyt wiele informacji o jego dalszych losach. Na pewno został aresztowany, jednak z powodu wyraźnej choroby psychicznej skierowano go na leczenie. Opracowanie na temat genealogii potomków Sejmu Wielkiego podaje dwóch Włodzimierzów Dąmbskich żyjących w tym czasie - nie sądzę aby chodziło o Wł. Ludwika, który miał wówczas 17 lat, więc był to raczej 34-letni Włodzimierz Ludomir, kawaler o którym brak dalszych informacji[2].

[Post scriptum 2015 ]
Znalazłem jeszcze nieco źródeł na temat tego przypadku. Inne ówczesne gazety potwierdzają moje przypuszczenia. Sprawca miał w chwili zdarzenia 34 lata był to więc raczej wspomniany Włodzimierz Ludomir. Był kiedyś właścicielem folwarku Rościeszyn-Czernichów koło Sieradza
Sprzedaż i parcelacja majątku w roku 1899 skończyła się procesem sądowym o nieprawidływy podział gruntów przez geometrę, który Dąmbski wygrał. Zapewniło mu to pieniądze dzięki którym mógł spędzić kilka następnych lat na balowaniu w różnych modnych miejscach. Na trzy lata przed strzelaniną wygrał konkurs strzelecki w Monte Carlo, znany był jako miłośnik broni sportowej, miał jej kilka sztuk.
Po strzelaninie przesiedział kilka tygodni w areszcie śledczym, cierpiąc z powodu tkwiących w szczęce śrucin. Ostatecznie po uznaniu jego czynu za wywołanym atakiem choroby, przeniesiono go do szpitala w Tworkach.
--------
* Złota 4 przed 1939

* Goniec Poranny 14, 15, 16 lutego 1904
* Goniec Wieczorny 15 lutego 1904 +dodatek nadzwyczajny
* Gazeta Lwowska 17 lutego 1904
* Kurjer Warszawski 5 marca 1904

[1]  http://www.warszawa1939.pl/index_fotoplany.php
[2] http://www.sejm-wielki.pl/b/4.285.777

wtorek, 18 lutego 2014

1929 - Śmiertelna pomyłka

Piotrkowski korespondent "Republiki" telefonuje: Przed 10 laty w roku 1919 dokonano potwornej zbrodni w miejscowości Ostrów koło Kalisza. Wymordowana została cała rodzina Jakubowicza, składająca się z 8-miu osób. Cudem tylko wyratowany został 8-litni podówczas Mordka Jakubowicz, który ukrył się pod łóżkiem i być świadkiem tragedji.
Polskie władze bezpieczeństwa, które od zaledwie paru tygodni przejęły włade od okupantów, wyśledziły sprawcę zbrodni. Był nim niejaki Szmaj, mieszkaniec jednej z osad okolicznych, który bezpośrednio po zbrodni zbiegł w głąb Niemiec, gdzie ukrywał się dotąd. Przed pół rokiem Szmaj dał znać swojej żonie że zatęsknił za nią i ma zamiar ją odwiedzić. W między czasie żona mordercy, przypuszczając, że mąż już nigdy nie wróci do kraju z obawy przed karą, wyszła za innego. Otrzymawszy tn list udała się z nim zezzwłocznie do władz i dała znać policji. Władze polskie skontaktowały się z władzami niemieckimi, które aresztowały Szmaja i osadziły go w mieście Els w węzieniu. Na rozprawę powołano 18-letniego obecnie Mordkę Jakubowicza, któy przebywa w Piotrkowie w internacie.
Dla informacji dodajmy jeszcze że zbrodnia została dokonana przez pomyłkę. Szmaję wynajął mianowicie niejaki Kołduński i kazał mu zamordować właściciela realności Koszerka i szwagra Jakubowicza, z którym tenże Koszerka miał nieporozumienie na te majątkowym. Morderca przez pomyłkę wtargnął do mieszkania Jakubowicza, który mieszkał w tymże domu co Koszerek i wymordował całą rodzinę Jakubowicza..
.
[Republika 28 listopda 1929]
Jak to się ten los przedziwnie plącze...

czwartek, 30 stycznia 2014

1906 - Szaleniec z siekierą

Jeden z nielicznych na szczęście w naszym kraju przypadków masowych morderstw przypominających te znane z krajów zachodnich, ale ze znanych mi najtragiczniejszy:

Tragiczne zajście w Górze Kalwaryi.
W "Przytułku dla kalek i starców", który zbiegiem okoliczności zamienił się na szpital dla obłąkanych, od sześciu lat przebywa Bolesław Kabacik, który poprzednio już dłuższy czas pozostawał u Jana Bożego w Warszawie. Chory, po dwóch latach pobytu w zakładzie górnokalwaryjskim, zaczął objawiać instynkty i usposobienie awanturnicze. Dr. Rzeszotarski, ordynator zakładu, polecił służbie, aby go nie używano do drobnych robót gospodarczych.


W ostatnich czasach polecenie to ściśle nie było wykonywane, ponieważ Kabacik był spokojniejszy. W czwartek dano mu siekierę, Kabacik zaczął rąbać drzewo. Nagle dostawszy ataku furyi, wpadł on do ogródka w oddziale męzkim, gdzie odpoczywało około 30 chorych z dwoma dozorcami i zanim zoryentowano się w sytuacyi, obłąkany rzucił się, rzężąc przeraźliwie, na dwóch najbliżej stojących chorych i siekierą zabił ich na miejscu. Przerażeni chorzy zaczęli uciekać. Nie wszyscy jednak szukali ratunku w ucieczce, jedni (idyoci) nie zdawali sobie zupełnie sprawy z niebezpieczeństwa, drudzy zaś (paralitycy) pomimo usiłowań, nie mogli ruszyć się z miejsca. Gdyby nie przytomność dozorców, niewiadomo do jakich rozmiarów doszłaby ta straszna rzeź. Na ziemi leżało już 8 ciał ludzkich, straszliwie poranionych ostrzem topora. Jeden z dozorców wywalił wrota, prowadzące na dziedziniec i tym sposobem ułatwił ucieczkę, drugi zaś chwycił leżący na dziedzińcu orczyk i rzucił się z nim na szaleńca. Kabacik ujrzawszy zbliżającego się dozorcę, rzucił się ku niemu; dozorca jednak zręcznie rzucił orczyk, który ugodził szaleńca w nogi. Ból oprzytomnił Kabacika, który rzucił topór i spokojnie pozwolił się obezwładnić nadbiegłej z pomocą służbie.
Nieszczęśliwy szaleniec zabił 8 osób idyotów, a jednego ciężko zranił.
Nieszczęsny szaleniec, osadzony w odosobnionej celi, zdaje sobie sprawę z popełnionego czynu i zalewa się łzami na jego wspomnienie. *
W miejscu dawnego przytułku mieści się dziś dom pomocy społecznej dla osób o przewlekłych chorobach psychicznych. O dalszych losach sprawcy nie udało mi się dowiedzieć
---------
*Postęp nr 206, Poznań 13 września 1906

sobota, 18 stycznia 2014

1957 - Czarownica w Chrzanowie

"Powód morderstwa: czarownica"

Kraków (PAP) Ciemnota i urojenie stały się powodem tragicznego morderstwa, dokonanego na osobie 61-letniej mieszkanki Chrzanowa, Barbary Waderlich. Mordercami byli 35-letni Józef i 37-letni Franciszek Główniowie, z zawodu cieśle.Tło zbrodni jest następujące:
Józef Głownia był przekonany że Barbara Wanderlich rzuciła nań "czary" i spowodowała u niego chorobę umysłową. Pragnąć zlikwidować "czarownicę" wespół z bratem w nocy z 3 na 4 bm. zamordowali Barbarę Wanderlich. Bracia zadali ofierze 46 ran kłutych a zwłoki zakopali w piwnicy. Józef Głownia porzebywał pewien czas w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, po wyjściu z zakładu utrzymywał, że przyczyną jego choroby są "czary" rzucone przez Barbarę Wanderlich i odgrażał się, że musi się pozbyć swej "prześladowczyni".
Obaj mordercy zostali ujęci. Józef Głownia skierowany został na obserwację do zakładu psychiatrycznego, zaś jego brata Franciszka osadzono w więzieniu.

[Dziennik Bałtycki piątek 9 sierpnia 1957 Bałtycka Biblioteka Cyfrowa]
Jest to bodaj ostatnia taka sprawa w Polsce. Oczywiście przyczyną morderstwa nie był zabobon ale choroba psychiczna mordercy, niemniej przesąd dał mu treść dla urojeń.

piątek, 13 września 2013

Bo źle się modlił...

Wczoraj we wsi Leszczyce pow. bygdoskiego 40-letni parobek Roman Wróblewski zamordował w bestjalski sposób swego przyjaciela, 39-letniego robotnika Musiała.
Wedle otrzymanych relacyj, tragedia ta miała miejsce w czasie wspólnej modlitwy wieczornej. Mianowicie Wróblewski, który klęczał przy Musiale przed oświetlonym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, nagle zerwał się i z okrzykiem "Ty się źle modlisz!" roztrzaskał głowę Musiała tępem narzędziem. Szaleniec podobno miał swoją ofiarę przybić gwoździem do podłogi . Mordercę aresztowano i ostawiono do Bydgoszczy. Sędzia Neumann wyjechał na miejsce zbrodni.
Według przypuszczeń, Wróblewski uległ nagłemu szałowi religijnemu.
[Kurjer Powszechny 6 stycznie 1934 JBC BJ]

niedziela, 19 maja 2013

1936 - Czas zemsty

 Przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie toczyła się sprawa skazanego na śmierć za 6-krotne morderstwo Józefa Zmijka. Józef Zmijek znany był jako zawadjaka i awanturnik. Z tego powodu miał wielu wrogów. Pewnego dnia Zmijek podczas sprzeczki z bratem na tle podziału schedy zastrzelił go z rewolweru.
 Widząc padającego trupa oświadczył z cynizmem, że i tak teraz zginie na szubienicy, może więc przedtem pozałatwiać wszystkie porachunki z wrogami. Udał się na wieś, do chłopów, z którymi miał zadawnione zatargi i mordował ich kolejno wystrzałami z rewolweru. Zgładził w ten sposób jeszcze 5 osób. Zapanowała panika. Zmobilizowani mieszkańcy zdołali wreszcie przy pomocy policji ująć i obezwładnić zbrodniarza.
Okoliczności mordu nasuwały podejrzenia co do stanu umysłowego zabójcy. Ekspertyza psychjatryczna wykazała jednak, że Zmijek jest osobnikiem o zupełnie stępionych uczuciach moralnych, jednak zdrowym umysłowo. Sąd okręgowy skazał go na śmierć.
Skazany zaapelował. Sprawa toczyła się bez udziału obrońcy ponieważ oskarżony nie miał żadnego adwokata i nie prosił o wyznaczenie mu obrońcy z urzędu.
Sąd apelacyjny zatwierdził wyrok skazujący mordercę na śmierć motywując, że niema żadnej nadziei poprawy takiego jak on, zbrodniarza i że musi za swe czyny odpowiedzieć śmiercią. Ponieważ sprawa Zmijki nie podlega amnestji, zbrodniarz zawiśnie na szubienicy, o ile sąd najwyższy zatwierdzi wyrok.

[Orędownik na powiaty nowotomyski i wolsztyński, Wtorek, dnia 25 sierpnia 1936 r. WBC poznań]
W sprawie tej najdziwniejsze nie są rozmiary zbrodni czy przebieg, ale motyw - skoro już nic mu nie zostało, to teraz może zrobić wszystko. Tacy są najniebezpieczniejsi.
Dziwne jednak, że poza tym jednym artykułem, nie mogę znaleźć innego wspomnienia o tej "głośnej sprawie", co wzbudza moje do niej wątpliwości.

czwartek, 28 lutego 2013

1923 - Masowe morderstwo w Piątkowie

W latach międzywojennych miało miejsce wiele tragicznych i okrutnych historii, jednak to co zdarzyło się w lutym 1923 roku w Piątkowie pod Poznaniem, jest wstrząsające jeszcze dziś.

Rodzina Kosterów przybyła do Piątkowa koło Winiar, obecnie dzielnicy Poznania, na początku lat 20., przybywszy z Ameryki. Powrócili z emigracji, osiedlając się wśród krewnych i prowadzili duże gospodarstwo, opierając się na  pieniądzach przywiezionych z zagranicy - a te budziły pokusy.
14 lutego 1923 roku sąsiedzi zauważyli, że w gospodarstwie panuje zaskakujący spokój. Przez cały dzień nikt nie widział członków rodziny, a krowy ryczące w oborze wskazywały, że nikt ich nie wydoił. Gdy sąsiad zajrzał na podwórko zobaczył psa zabitego siekierą niedaleko domu. Zaniepokojony wszedł do środka.
W kuchni, na podłodze, leżały ciała dzieci Kostery - 6 letniego Edwarda i 12 letniej Genowefy, urodzonych jeszcze w Ameryce. Ich głowy porozbijano tępym narzędziem.Wszędzie widać było ślady krwi.
Dopiero przybyła policja ujawniła rozmiary tragedii. Oprócz zwłok dzieci w kuchni, w pokoju leżało ciałko 2 letniego Ludwika, zabitego w ten sam sposób. W piwnicy stodoły, zagrzebane w sianie, leżały ciała Piotra Kostery i parobka, 16 letniego Jana Kopy. W chlewie znaleziono Kosterową i służącą Maciaszkównę. Wszyscy zabici uderzeniami tępym narzędziem.

Wkrótce przypomniano sobie, że nad ranem mleczarz dobijał się do Kosterów, od których miał wziąć mleko. Bliżej nieokreślony głos z wnętrza domu powiedział mu, że dziś mleka nie będzie, zaś mleczarz, nie podejrzewając niczego złego, odjechał. Do zbrodni musiało zatem dojść wczesnym rankiem.
Początkowo sądzono, że sprawcą musiała być banda grasująca w okolicy, jednak już po kilku dniach pojawia się pierwszy ślad - w Poznaniu próbowano sprzedać złoty zegarek, należący do Kostery. Gdy jubiler zażądał dowodu osobistego, sprzedający ulotnił się. Jedyne co można było powiedzieć o nim, to że był polakiem, z pewnością należącym do przestępczego półświatka. Zarządzono obserwację w miejscach gdzie widziano tego człowieka, ale bez skutku. Dopiero pod koniec tygodnia patrol zauważył dwóch ludzi niosących duży kosz na stację kolejową. Jednym z nich był dobrze znany policji Panowicz, zaś drugim niejaki Sobczak, niespełna 24 letni.
W koszu który nieśli znaleziono ubrania i biżuterię Kosterów oraz 200 tysięcy marek.  Panowicz wyparł się wszystkiego, natomiast Sobczak opowiedział nieprawdopodobną historię. Otóż miał on pewnego dnia spotkać dwóch nie znanych mu ludzi, którzy zaproponowali mu udział w "skoku" we wsi pod Poznaniem. Umówionego dnia miał on za zadanie dać znać, że wszyscy już śpią i pilnować na zwenątrz czy nikt nie nadchodzi. Gdy było już po wszystkim przestępcy dali mu część łupów i zniknęli. Opisał ich na tyle szczegółowo, że już wkrótce znaleziono człowieka odpowiadającego wyglądem jednemu z nich, zaś Sobczak twierdził że to właśnie jeden ze wspólników. Niestety człowiek ten miał mocne alibi - w dniu zbrodni był widziany w Gnieźnie. Potem znaleziono jeszcze jedną osobę, ale wówczas Sobczak pękł.

Antoni Sobczak był typem włóczęgi. Nigdzie nie mógł dłużej zagrzać miejsca nie popełniając jakiegoś przestępstwa. Zarazem jednak pisano o nim, że wypowiadał się inteligentnie. Pochodził z Bomblina koło Węgrowa i z zawodu miał być ślusarzem. Raz już przesiedział ponad póltora roku za kradzież Przez pewien czas pracował jako parobek u gospodarza pod Obornikami, ale gdy ukradł mu worek zboża, został wydalony. idąc do Poznania napotkał Kostera, który podwiózł go. Zgadali się do tego, że Sobczak potrzebuje zajęcia, więc Koster najął go na parobka. Już po kilku dniach zauważył że parobek jest leniwy i niedbały. Skrytykował go za niechlujstwo i wysłał do miasta aby kupił sobie porządne ubranie. Zamiast tego Sobczak przedsięwziął plan rabunku.
Ukradł ze sklepu chleb i cały weekend przebywał poza gospodarstwem. W niedzielę wieczorem przyszedł do Kosterów i zagrzebał się w sianie na piętrze stodoły. Gdy w poniedziałek o świcie przyszedł parobek, zaczekał aż wejście na drabinę, i ciosem młota zabił go na miejscu, przysypując ciało sianem.
Wkrótce Koster, nie mogąc się doszukać parobka wszedł do stodoły i zginął w podobny sposób. Szukającą ich służącą zabił w wejściu do obory. Gdy wreszcie Kosterowa, nie mogąc znaleźć męża, zobaczyła krew na ziemi przy oborze, zaniepokojona wbiegła do środka i zginęła od uderzenia młotem.

Po tej masakrze wchodzi do domu. Odprawia dobijającego się mleczarza i wywołuje małego Edwarda na zewnątrz, gdzie zabija go ciosem w pierś. Prosi niczego nie świadomą Genowefę o wodę do mycia, i gdy na chwilę się odwraca, zabija ją w kuchni. Teraz, spokojny że nikt mu nie przeszkodzi, zabiera ubrania i kosztowności, załadowuje wóz zbożem i szykuje się do wyjazdu. Z wnętrza domu dobiega go płacz najmłodszego Ludwika. Bojąc się, aby ten odgłos nie zdradził go za wcześnie, kładzie chłopca na podłodze i zabija uderzeniem młota.
Przed południem przybywa do Poznania. Tu sprzedaje zboże i udaje się do jadłodajni na ulicy świętego Wojciecha. To przedziwne, ale ten "niechluj" którego złościło gdy zarzucono mu niedbalstwo, idzie teraz do fryzjera, który porządnie go goli, a u krawca kupuje nową koszulę. Spotyka Panowicza, z którym się przyjaźnił i zostawia mu swoje rzeczy. Resztę dnia spędzają na popijawie i wspólnej znajomej. Gdy Panowicz pyta go o źródło pieniędzy, których dotychczas raczej mu brakowało, przyznaje się do zbrodni. "Szkoda że ja mam byłem" - odpowiada z podziwem młody Panowicz. Na bazarze wymieniają dolary na marki i sprzedają cześć biżuterii, potem udają się do jubilera, który zaskoczony skąd człowiek, nie wyglądający na majętnego ma złoty zegarek, nabiera podejrzeń. Gdy klienci próbują się wykręcić i nie chcą pokazać swych dowodów, posyła pomocnika na policje, jednak tamci znikają przed jej przybyciem. Przez pewien czas Sobczak ukrywa się u znajomych, by wreszcie próbować ucieczki koleją.

To dziwne zachowanie i brak jakiejkolwiek skruchy wywołują wrażenie, że Sobczak musiał  nie być zupełnie normalny, jednak badający go psychiatrzy stwierdzili, że w czasie morderstwa był w pełni świadomy swych czynów. Zbrodnię opisywał ze spokojem, bez emocji, tylko gdy przyszło mu opisać zabicie najmłodszego dziecka na chwilę się załamał. Wobec braku okoliczności łagodzących już w kwietniu tego samego roku Sobczak zostaje uznany winnym siedmiokrotnego morderstwa i skazany na śmierć. Nawet jego adwokat nie zgłosił żadnych zastrzeżeń. Towarzyszący mu Panowicz trafia na dwa lata do więzienia za pomoc. Ostatnia informacja na jego temat mówiła o zatwierdzeniu wyroku przez prezydenta w czerwcu, zatem zapewne w sprawie nie było już potem żadnych apelacji. Wyrok prawdopodobnie wykonano jeszcze w tym samym miesiącu.

Niespełna sześć lat później w tej samej okolicy doszło do niemal identycznego zdarzenia, o czym, być może, napiszę innym razem.
-------
*Orędownik Wrzesiński,  numery z 17; 21 i 22 lutego oraz 17 kwietnia 1923, WBC Poznań
* Goniec Wielkopolski 17 i 20 lutego 1923 r
*Orędownik Ostrowski 21 lutego i 6 czerwca 1923
*Gazeta Wągrowiecka 18 kwietnia 1923

wtorek, 1 stycznia 2013

Potwory - Małżeństwo Zboińskich

Tematyka przedwojennych seryjnych zabójców w Polsce nie doczekała się chyba zbyt wielu opracowań - w każdym razie trudniej coś na ten temat odnaleźć. Chyba że grzebie się po starych gazetach. Powojenni zabójcy są znani i opisami, niektórzy nawet obrośli legendą, jak Karol Kot, który de facto nie może być uznany za seryjnego*, czy Łucjan Staniak, który nigdy nie istniał. Można wręcz odnieść wrażenie, że w latach 60. i 70. mieliśmy nagłą epidemię wampirów seksualnych, biorącą się nie wiadomo skąd.
Tymczasem okazuje się że i wcześniej takie zjawiska nie były nam obce.

Samo pojęcie seryjnego mordercy wówczas jeszcze nie istniało. Mówiono o "mordercach wielokrotnych" lub "masowych", lecz rzadko próbowano łączyć rozsiane przypadki, chyba że następowały w krótkim czasie. Gdy w 1922 roku sławę zdobył paryski morderca kobiet Landrau, krótko nastąpił wzrost zainteresowania tematem, a każdego kolejnego zabójcę nazywano np. "Warszawskim Landrau" albo "Landrau z Niemiec". Gdy w 1925 roku ujawniono sprawę Haarmanna, mordercy-kanibala, nazywanego Rzeźniekiem Hanoweru, kolejni mordercy byli do niego porównywani.
Dopiero sprawa Upiora z Dusseldorfu, która przez kilka miesięcy zajmowała media, sprawiła że utrwaliło się nazywać zabójców kobiet Wampirami. Wówczas też policja zaczęła badać różne sprawy pod kątem podobnych przypadków, czasem odnajdując powiązania między sprawami. Niemal równocześnie pojawiło się też kilku naśladowców. Oczywiście co słynniejsze przypadki zamierzam omówić. Przypadek który wziąłem na sam początek jest bardzo ciekawy - z jednej bowiem strony najprawdopodobniej dotyczy najgorszego seryjnego zabójcy w Polsce, z drugiej zaś wzbudza we mnie najwięcej wątpliwości.

Stanisław Zboiński pochodził z Warszawy. Po mobilizacji wojsk pracował jako mechanik lotniczy w Wilnie, gdzie poznał niejaką Germanikę Szykowiczową**, żonę złodzieja, pochodzącą ze wsi Krystynów koło Grodna. Najwyraźniej trafił swój na swego, skoro już wkrótce został zwolniony za kradzieże z wojskowego magazynu. Przez pewien czas kradł zwierzęta z obór, aż wreszcie po zabiciu Szykowicza poślubił Germanikę, wraz z którą stworzył złodziejską bandę.
Para podróżowała po całym kraju, zarabiając na życie napadami rabunkowymi, kradzieżami i morderstwami. Gdy 22 lipca 1924 roku zostali aresztowani w Grodnie, przyznali się do 51 zabójstw! 
Jak podawała prasa, były to głównie zabójstwa rabunkowe - choć jedna gazeta stwierdziła, że Zboiński niekiedy zabijał gryząc ofiary w szyje, zaś kobiety gwałcił. Napadali na kobiety wracające z targu, chłopów idących na msze, drobnych sklepikarzy, pasażerów pociągów i przypadkowe osoby. Ofiary były duszone, zastrzelone z rewolwerów lub dźgane nożem. Ona miała wówczas zaledwie 24 lata.
Działali w całym kraju - w okolicach Warszawy, potem na Kujawach, przez pewien czas na Pomorzu aż potem na wschodzie - przez okres prawdopodobnie trzech-czterech lat. Po każdym zabójstwie przenosili się w inne miejsce i przybierali inne imiona. Prasa nie precyzuje dlaczego zostali aresztowani, zdaje się że na ich trop wpadł niejaki Dubaniewicz, starszy wywiadowca, który badał sprawy kilku ich zabójstw.
Takie zbrodnicze małżeństwo nie jest jednak ewenementem - zaledwie dwa lata wcześniej powieszono Szczepana i Józefę Pośników, którzy zamordowali i obrabowali 7 kobiet w Warszawie.
Co wzbudza moje wątpliwości - Zboiński podobno obszernie pisywał każdą zbrodnię, jednak raczej nie w sposób zapamiętać kogo zabiło się dwa lata czy rok temu. Wydaje się że w kilku przypadkach ofiary po zabójstwie były chowane w upatrzonych miejscach. Czasem byli to przypadkowi ludzie włóczący się tu i tam, zatem trudno byłoby dowieść każdej zbrodni, chyba że podczas dłuższego śledztwa. Tymczasem już na początku sierpnia oboje zostali skazani na śmierć przez sąd doraźny w Wilnie.
Mordercy czasem, gdy wiedzą że już nie umkną sprawiedliwości, potrafią się chełpić zbrodniami nie dokonanymi. Upiór z Dusseldorfu przyznał się do 40 zabójstw, jednak większości przypadków - na przykład zepchnięcia dzieci z promu - nie udało się potwierdzić. Czy zatem mogło być tak, że Zboińscy zawyżyli liczbę ofiar? Niestety prasa nie rozpisuje się o nich zbyt szczegółowo. Wiadomo tylko że na rozprawie chełpili się swymi czynami, wdając się przy zeznaniach w drastyczne szczegóły. Dopiero po ogłoszeniu wyroku miny trochę im zrzedły. Wtedy też podjęli się różnych prób opóźnienia wyroku - Stefan zaapelował do matki mieszkającej w Warszawie aby przyjechała z jego 5-letnim synem, bo chce go zobaczyć - matka odpisała że nie chce mieć z nim nic do czynienia. Potem przyznawali się do zabójstwa jakiegoś rosyjskiego dyplomaty i jakiegoś Amerykanina, mając nadzieję że osobna rozprawa mająca ustalić te fakty, przeciągnie się kilka miesięcy. Szybko okazało się, że w ostatnich latach do takich zdarzeń nie doszło. Zaapelowali nawet do prezydenta o łaskę, ale ten odrzucił wniosek. Wyrok na Stefanie wykonano chyba w grudniu 1925, w każdym razie z tego czasu pochodzi ostatnia notka mówiąca o tym, że ma być wykonany. Germanika złożyła apelację.
W zbrodniczej bandzie Germanika pełniła rolę mózgu - Stefan natomiast zajmował się czarną robotą. Ona wybierała miejsca i upatrywała ofiary, on zabijał. W efekcie można ją było oskarżyć najwyżej o 51 rozbojów i podżeganie do zabójstwa. Po kolejnych rozprawach w sądach okręgowych w Suwałkach, Pińsku i Białej, na których skazywano ją na śmierć, zawsze odwoływała się.
Wreszcie jednak w grudniu 1926 roku sąd w Warszawie odrzucił apelację - okazało się że można jej udowodnić własnoręczne zabójstwo niejakiej Anny Wasilewskiej w okolicach Augustowa w sierpniu 1929 roku, którą zwabiła do lasu i ograbiła.
Następna informacja o Zboińskiej pochodzi z lutego 1927 roku, kiedy to wyrok, od którego się odwołała, został zatwierdzony przez sąd najwyższy. Gazeta opisze tutaj, że liczba przestępstw jakie jej udowodniono sięgnęła już 80 i niektórych dokonano we Francji, więc być może podczas kolejnych rozpraw doszły jakieś nowe fakty. Jeszcze podczas postępowania próbowała się zabić, połykając dwie garści gwoździ i tłuczone szkło.
Te próby odsunięcia kaźni stanowią jednak pewnego rodzaju potwierdzenie podanych w oskarżeniu liczb - gdyby w rzeczywistości część zbrodni byłaby zmyślona, niechybnie powołaliby się na to, żądając powtórzenia procesu. Tak się jednak nie stało, więc chyba to wszystko to prawda.

Jak jednak ostatecznie skończyła zbrodniarka? Ostatnia informacja jaką udało mi się znaleźć, pochodzi z kwietnia 1927 roku. Gazeta pisała że najprawdopodobniej Zboińska zostanie ułaskawiona - prezydent zamienił jej trzy wyroki śmierci na ciężkie więzienie "bezterminowe" - czyli dożywotnie.

Niestety prasa nie rozpisywała się na ich temat zbyt obszernie. Chyba najlepszą drogą dowiedzenia się czegoś więcej, byłoby zajrzeć do starych akt kryminalnych, czego jednak jako niemobilny student chemii raczej nie będę mógł przeprowadzić (choć popytam w archiwum miejskim). Nie wiem zresztą czy takie dokumenty mogły się zachować. Jak na razie wygląda na to, że Zboińscy stanowili parę najgorszych bandytów - seryjnych morderców w historii Polski.
--------
Źródła:
Republika, nr 199, 23 lipca 1924 , Łódzka Biblioteka Cyfrowa
Gazeta Bydgoska 1924.07.24 R.3 nr 170 KPBC
Orędownik Ostrowski, środa, 6. sierpnia 1924. KPBC
Dziennik Suwalski, niedziela 17 października 1926 PBC
Orędownik Ostrowski  17. grudnia 1926 r. KPBC
Orędownik Ostrowski  22.  lutego 1917 KPBC
Orędownik Ostrowski wtorek 19 kwietnia 1927 KPBC

* Wedle definicji za seryjnego zabójcę uznaje się kogoś, kto w osobnych przypadkach zabił przynajmniej trzy osoby. Kot zabił dwie a kilka usiłował. Zresztą spośród usiłowań, próba otrucia sześciu osób sałatką znana jest wyłącznie z jego opowieści, nikt się nie otruł i nie słyszałem, aby na rozprawie jakoś to udowodniono.
** Prasa podawała różne wersje imienia - Germanika, Hermanika, Hermania, a w ostatnich tekstach nawet Janina, ale ta pierwsza występuje najczęściej.