piątek, 23 grudnia 2016

Spacer zimowy

Coś na ochłodę - opis pewnego nie długiego spaceru, podczas którego wiele widziałem i dużo utrwaliłem. I oto co wówczas widziałem i myślałem.

Na przełomie stycznia i lutego 2012 roku nadeszło kilkanaście na prawdę mroźnych dni. Nie raz temperatury spadały nocą poniżej -20 stopni a w dzień utrzymywały się około minus kilkunastu, dlatego wychodząc na spacer opatuliłem się porządnie. Tym co zimą zawsze mnie zachwyca i ciekawi, jest wielka rozmaitość form, jakie przyjmuje lód, śnieg i szron, pod wpływem zamarzania, topnienia, omywania przez wodę i kształtowania na wietrze. Pod tym względem tylko chmury mogą konkurować z lodem, woda płynna w zbiornikach jest bowiem pod względem formy zwykle jednakowa.

Najpierw udałem się na koniec ulicy, w okolice mostku gdzie wcześniej widziałem połać odwianego lodu na powierzchni zamarzniętej Krzny. W kilku miejscach szybszy nurt nie pozwalał całkiem zamarznąć powierzchni, toteż wieczorem znad tych miejsc unosił się wilgotny opar. W efekcie z każdej nierówności strzelały lodowe paprocie, płatki fraktalnych zbiorowisk kryształków.
Szczególnie wyraźne było to w miejscu gdzie odsłaniała się woda wpływająca do rzeki z rowu. Silne parowanie sprawiło, że brzeg pokrywy pokrył się ozdobną koronką paprociolistnych kryształków.
W innym miejscu, na świeżym lodzie, lód przybrał postać grubych igieł, długich na kilka centymetrów:

Już ta miejscowa różnorodność form lodowych, była dla mnie dobrą zapowiedzią dla dalszej wędrówki.

Śniegu nie było wtedy dużo - leżało go jakieś 10-15 cm, już uleżałego, z kruchą warstewką mocniej zmrożonego na samym wierzchu. W niektórych miejscach dało się stanąć na tej warstwie bez załamywania. Gładka, błyszcząca powierzchnia zachowywała wszelkie ślady. Gdzieniegdzie na brzegu widać było ślady ptaków, które podlatywały tu mając zapewne nadzieję znaleźć niezamrożoną połać wody.
Mimo mrozu i krótkiego dnia słońce odbijające się od śniegu sprawiło, że się zgrzałem. Było jasno, światło wydawało się nieco rozproszone na delikatnej mgiełce. Nawet cienie nie były zupełnie ciemne, podbarwione na błękitno od nieba jak na obrazach impresjonistów. Tylko trzciny stanowiły tutaj jakąś cieplejszą przeciwwagę.

Idąc ścieżką wzdłuż brzegu wydeptaną przez jakichś wcześniejszych spacerowiczów dotarłem do resztek tamy przy ujściu małej rzeczki Klukówki. Był to jaz podpiętrzający zazwyczaj poziom rzeki, wówczas jeszcze zawalony po ostatniej wiosennej powodzi, kiedy to gałęzie, liście i trzciny osadziły się na jego konstrukcji, a parcie wody wyrwało stalowe podpory z betonowych płyt. Wtedy było to właściwe tylko na pół dzikie bystrze ujęte w betonowe koryto, gdzie zachował się niezamarznięty prąd.
Zaciekawiło mnie, że na obrzeżach tego prądu, tam gdzie szybka, wzburzona woda stykała się z brzegiem, powstał lód w formie zaokrąglonych, posklejanych wypustek, tworzony zapewne wskutek omywania rozpryskami:

Taki bąbelkowaty lód narastał od brzegu w formie półprzezroczystych wachlarzy, w których dał się zauważyć drzewkowaty wzór pęcherzyków powietrza.

Na najciekawsze miejsce natknąłem się jednak nieco dalej, już poza niezamarzłym odcinkiem prądu, na wysokim brzegu na skraju wykaszanej latem łąki. Dał się tam zauważyć większą pryzmę śniegu, zupełnie jakby pozostałość po odśnieżaniu, z której dochodziło coś jakby para lub dym. Z początku sądziłem, że może to być szczyt żeremia z którego uchodzi cieplejsze powietrze, bobry bowiem ostatnio mocno pracowały w okolicy, ogryzając nabrzeżne wierzby na kształt zaostrzonych ołówków. Dopiero z bliska okazało się, że prawda była inna, jeszcze bardziej zaskakująca:

Pod śniegiem znalazł się stóg trzcin i trawy, wyciągnięty wiosną po powodzi podczas oczyszczania koryta, widziałem go tu zresztą latem. Była to zbita masa źdźbeł z przymieszką wodorostów. Nakryty dobrze izolującą białą kołderką, zawilgotniały, zaczął widać fermentować aż zagrzał się i najwyraźniej od tego zapalił. Bez wielkiego płomienia, jedynie w formie powoli trawiącego stos żaru, ogień trwał pod śniegiem mimo wielkich mrozów, aż wreszcie stos częściowo zapadł się, odsłaniając spopielałe wnętrze:

Bezpośrednio przy zwęglonej części dobrze było czuć ciepło. Dym podbarwiał na brązowo płat śniegu przy zapadłej części. Znacznie wyraźniej było to jednak widać na brzegu pryzmy, gdzie zwisały sople utworzone ze stopionego żarem śniegu, zabarwione od dymu na ciemnobrązowo:
Dym unoszący się znad tlącej trzciny zawierał wilgoć, dlatego wokół zauważyć się dało rozmaite formy szronu i sadzi. Na powierzchni śniegu na krawędzi pojawiały się wyrostki, z kryształkami lodu w formie odstających na boki łusek, dzięki czemu każdy był tępo zakończony:
Dalej, na odsłoniętych nie spalonych częściach roślin owiewanych jeszcze wilgotnym tchnieniem pryzmy ale już poza zasięgiem dymu, z gałązek i liści strzelały drobne, nitkowate wręcz igiełki lodowe, obrastające wolne powierzchnie połyskliwym mchem:
I to właśnie tam, w najbardziej od wiatru osłoniętych zakątkach powstawały kryształki najdelikatniejsze, drżące i osypujące się od stąpnięć, w formie pojedynczych igieł:




Na których jednak w miejscach, gdzie wraz z przesuwaniem się żaru zaczął docierać dym, zaczęły tworzyć się znów odstające na boki łuski:
Oceniając po wielkości pryzmy, żar mógł trawić przykrytą śniegiem trzcinę chyba aż do roztopów w połowie miesiąca.
Ze względu na dużą rozpiętość jasności najlepiej widok ujmuje to nieco drgnięte HDR

Przed zachodem słońca wróciłem do domu.
(mapka okolicy spaceru)


wtorek, 6 grudnia 2016

Najciekawsze rośliny

Kilka przykładów roślin na które natknąłem się szukając czegoś innego, a które zdecydowanie wyróżniają się od innych.

Piestrzennikowate
Rośliny w pełni pasożytnicze z rzędu pieprzowców rosnące w Afryce i Ameryce Południowej. Pasożytują na korzeniach roślin, głownie akacji i wilczomleczów, całe życie spędzając pod ziemią. Ich pozbawione chlorofilu, zredukowane człony i brak wyraźnych korzeni sprawiły, że przez pewien czas uważano je za grzyby.

Organy rośliny uległy tak znacznemu zredukowaniu, że nie jest pewne czy części podziemne to grube korzenie czy pędy. Nie stwierdzono też aby występowały na nich liście, nawet w formie przekształconej (w przypadku kaktusów, przekształconymi liśćmi są ciernie). Wytwarzają mięsiste kwiaty wystające nisko nad ziemią, czasem zakwitające pod ziemią, zwykle o niemiłym zapachu padliny, który przyciąga muchy i chrząszcze. W przypadku niektórych gatunków kwiaty wytwarzają ciepło, być może w celu zwiększenia intensywności zapachu, lub przyciągnięcia much składających jajeczka na świeżej padlinie. Twardy owoc o miękkim, soczystym miąższu jest jadalny, bywa używany jako pasza dla zwierząt


Welwiczja przedziwna
Bardzo stary, nietypowy gatunek rośliny pustynnej, rosnącej w Afryce. Ma niezwykle powolny wzrost, w zamian żyje niezwykle długo, nawet po 2 tysiące lat. Wytwarza palowy korzeń z którego wyrasta bardzo krótki pień, który przyrasta bardziej wszerz niż wzdłuż, przez co u najstarszych osobników przypomina płytę o średnicy półtora metra i grubości pół metra. Z pnia wyrastają jedyne dwa liście, powoli przyrastające przez całe życie oraz zamierające i strzępiące się na końcach, dorastające do sześciu metrów długości. Targane wiatrem rozdzielają się wzdłuż, stąd wrażenie że roślina posiada wiele taśmowatych liści. Roślina może przy ich pomocy wchłaniać wodę z rosy lub mgieł nadchodzących znad oceanu.
Korzeń palowy, przypomina bardzo grubą marchew. Ponoć dorasta nawet do 30 metrów głębokości.

Llareta
Bardzo drobna krzewinka z rodzaju Azorella, należąca do rodziny selerowatych. Niektóre gatunki z tego rodzaju są uprawiane w ogradach na skalniakach. Ten konkretny gatunek (Azorella compacta ) żyje na pustyni Atacama, tworząc z czasem soczyście zielone, nieregularne kępy, wypełnione zbitą masą uschniętych gałązek. Rozrasta się z prędkością ok. 1,5 cm rocznie, ponieważ zaś niektóre kępy osiągają kilka metrów średnicy osobniki mogą żyć nawet 2-3 tysiące lat.


Parasitaxus
Nazwę łacińską można by tłumaczyć dosłownie jako "pasożytniczy cis" - i właściwie mówi to wszystko co trzeba o tej roślinie. To jedyna roślina iglasta (nagonasienna) będąca pasożytem. Poprzez ssawki korzeniowe podbiera soki z drzewa Falcatifolium taxoides, będącego zresztą pod względem botanicznym bliskim krewniakiem. Jest endemitem na Nowej Kaledonii.
Rośnie jako nieduży krzew o czerwonawych gałązkach, pozbawiony liści. Dorasta maksymalnie do dwóch metrów. Jego korzenie obrastają korzenie żywiciela, jednak nie tworzą ssawek lecz prawdopodobnie korzystają z pośrednictwa grzybów mikoryzowych - grzyby pobierają substancje odżywcze z rośliny żywicielskiej, zaś pasożyt pobiera je od grzyba. Jest to raczej rzadki typ pasożytnictwa.[1]

Rhuizanthella gardneri
Australijski gatunek pasożytniczego storczyka, który nie tylko cały czas przebywa pod ziemią, ale też pod ziemią kwitnie i owocuje.
Co jednak zaskakujące, jego kwiaty zachowały żywe barwy oraz wydzielają przyjemny zapach. Kwiatostan zawiera około 100 drobnych kwiatków osłoniętych różowo zabarwionymi, łuskowatymi liśćmi.Kwiat nie przebija powierzchni ziemi, najwyżej unosi mały kopczyk spękanej gleby. Zapylają go podziemne owady, termity i komary, oraz zapewne także muchy wchodzące przez spękaną ziemię. Po przekwitnięciu tworzy kilka mięsistych owoców zawierających pyliste nasiona, które nie są rozsiewane dalej, choć być może w ich roznoszeniu pomagają małe torbacze.
 Podobnie jak Parasitaxus storczyk ten jest mykoheterotrofem, a więc pasożytuje na roślinach za pośrednictwem grzybów. W tym przypadku jedynym żywicielem jest pewien krzew z rodziny mirtowatych.


Nasięźrzał pospolity
Drobna roślina zielna przez długi czas uważana za paproć, jednak w rzeczywistości należąca do starszej od paproci i skrzypów grupy Psylota. Wytwarza w danym sezonie jeden liść i kłos zarodniowy. Cechą wyróżniającą jest ogromna ilość chromosomów, od 460 u roślin rosnących w Europie do 1200 u roślin amerykańskich.
Znana jest też jako roślina której przypisywano właściwości magiczne. Ludowy przesąd nakazywał kobiecie chcącej aby jakiś mężczyzna się w niej zakochał, zerwać roślinę w środku nocy wypowiadając odpowiednie zaklęcie. Ponieważ kłos zarodniowy przypomina wyglądem nie rozwinięte kwiaty konwalii lub babki, nasięźrzał był nazywany kwiatem paproci.
Nietypowo brzmiąca nazwa to zapewne zlepieniec wyrażenia "Na się źrzał" czyli "na się spoglądał" ("źrzenie" to staropolskie określenie patrzenia, stąd staropolskie "źrzadło" czyli zwierciadło, i "poźrzenie" czyli nowopolskie spojrzenie). Nasięźrzał był dawniej określeniem napoju miłosnego, a więc mającego wywołać, że ci którzy go wspólnie wypiją, będą "na się patrzeć", aż wraz z utrwaleniem się konkretnych nazw różnym miłosnym nasięźrzałom osadził się jako nazwa tej konkretnej rośliny.[2]

Podejźrzon wirginijski
Kolejny Psylota o nietypowej biologii, tym razem wyjątkowy przypadek transferu horyzontalnego.  Gatunek o szerokim rozpowszechnieniu, rośnie w Ameryce, terenach górzystych Azji i Skandynawii, znane jest jedno stanowisko w Polsce. Podobnie jak nasięźrzał posiada dość dużą ilość chromosomów (do 184), dla genetyków najciekawsze są jednak jego mitochondria, zawierające dość dużo genów nie związanych z produkcją energii. Porównanie niepasującego fragmentu z innymi roślinami ujawniło, że w dalekiej przeszłości mitochondria podejźrzona wchłonęły niemal cały genom pewnej rośliny z rodziny sandałowatych, prawdopodobnie pasożytniczej jemioły, co być może wpłynęło na zdolność do przystosowywania się do zróżnicowanych środowisk. Tym samym w roślinie rozmnażającej się przez zarodniki, znalazły się geny rośliny kwiatowej.
Trudno natomiast powiedzieć jak mogło do tego dojść, skoro jemioły nie pasożytują na roślinach zielnych.

Amborella
Amborella to szczególna roślina - należy do wyjątkowo starego rodzaju, jaki oddzielił się od linii genetycznej pozostałych okrytonasiennych na samym początku, około 130 milionów lat temu, jest więc spokrewniona w linii prostej z przodkiem większości znanych roślin lądowych. I jak na wyjątkowo stary gatunek przystało, jej genom jest dość skomplikowany. Podobnie jak podeźrzon jej mitochondria zawierają geny pochodzące od innych roślin, ale w tym przypadku jest ich wyjątkowo dużo - na jeden gen własny przypada średnio sześć genów innych organizmów. Wchłaniała geny na potęgę.
Wśród pożyczonych znalazły się trzy pełne genomy mitochondrialne mszaków, trzy zielonych alg i fragmenty pochodzące z genomów 150 roślin okrytonasiennych.[3] Są to główne glony i rośliny rosnące w pobliżu rośliny w naturalnym środowisku. W jakiś sposób dochodziło do fuzji chromosomów między amborellą a gatunkami z którymi się stykała.
Nie bardzo wiadomo po co jej to wszystko.


Miłorząb
Bardzo stary rodzaj roślin nagozalążkowych, charakterystyczne skamieniałe liście znane są aż z Permu około 270 mln lat temu. Wywodzą się prawdopodobnie z paproci nasiennych. Największe zróżnicowanie gatunków stwierdzono dla okresu kredowego, miłorzęby rosły wówczas pospolicie na całej Laurazji (superkontynent, który rozpadł się na Amerykę północną, Europę i Azję); po wyginięciu dinozaurów różnorodność rodzaju stopniowo spadała a znane gatunki zmniejszały swój zasięg. Poza miłorzębem dwuklapowym wyróżniono jeszcze tylko gatunek Ginkgo gardneri, którego skamieniałości znaleziono w Szkocji.
Do naszych czasów przetrwał tylko jeden gatunek, Ginkgo biloba czyli miłorząb dwuklapowy (nazywany też japońskim), którego zasięg na świecie stopniowo się kurczył aż wreszcie dwa miliony lat temu zaczął występować wyłącznie w pewnej chińskiej dolinie górskiej, gdzie w średniowieczu odkryto go i upowszechniono.

Miłorzęby charakteryzowały się wyjątkowo powolnym tempem ewolucji. Miłorząb dwuklapowy pojawia się w skamieniałościach sprzed kilkudziesięciu milionów lat. To niezwykłe, że gatunek ten, zachowując rozpoznawalne cechy, utrzymał się tak długo. Wiąże się to zapewne z długowiecznością i późnym wiekiem od którego zaczyna wydawać nasiona - drzewa mogą osiągać wiek 2-3 tysięcy lat, zaczynają wydawać owoce w wieku około 50-60 lat.
Miłorzęby są drzewami dwupiennymi, co oznacza że jedne osobniki wydają kwiaty męskie a inne żeńskie. Pyłek z nasion męskich jest przenoszony przez wiatr na rośliny żeńskie, gdzie osiada na odsłoniętych zalążkach. Po pęknięciu, z ziarenek pyłku wydostają się ruchome plemniki w kształcie jajka ze spiralnym zaostrzonym końcem z którego wyrasta kilkaset rzęsków, które powoli przebijają się do komórki jajowej. Ruch plemników jest tak powolny, że zwykle właściwe zapłodnienie następuje po upływie kilku miesięcy, niedługo przed opadnięciem owocu lub już po, wewnątrz wyrosłego wokół zalążni dużego zarodka, mylonego z pestką.
Wokół zalążka tworzy się żółtawa osnówka o niemiłym zapachu zjełczałego masła lub wymiocin, nadawanym przez kwas masłowy i kapronowy, z tego powodu zwykle w szkółkach ogrodniczych sprzedawane są tylko nie owocujące osobniki męskie.

Miłorzęby zasadniczo są roślinami dość wytrzymałymi, dobrze radzą sobie w warunkach miejskich, są mrozoodporne. Szczególnym przypadkiem są cztery drzewa które przetrwały atak atomowy na Hiroszimę i jako jedyne stare drzewa w mieście odżyły i żyją do dziś.

------------
[1] http://onlinelibrary.wiley.com/doi/10.1111/j.1365-3040.2005.01378.x/abstract
[2] Zygmunt Glogier, Encyklopedia Staropolska,
[3] https://www.missouriwestern.edu/biology/wp-content/uploads/sites/211/2015/01/amborella-mitochondrial-fusion.pdf

sobota, 19 listopada 2016

Tsunami, Fukushima i co dalej?

Zaciekawiło mnie jak wygląda sytuacja w strefie skażonej po awarii w elektrowni w Fukushimie. Mówiło się, że po dekontaminacji do wielu miejsc będzie można wrócić, że nie będzie jak w Czarnobylu, gdzie zamknięto ogromny kawał terenu, w którym już teraz napromieniowanie mieści się w normach.

Zacznijmy może od pewnego nieporozumienia - elektrownia nazywała się Fukushima I, ale została nazwana od nazwy prefektury. Główne miasto rejonu Fukushima leży daleko od elektrowni i nie uległo skażeniu.

Jedną z ewakuowanych miejscowości była wieś Kawauchi w prefekturze Fukushima, leżąca 20 km od elektrowni, skąd wysiedlono 2,7 tysiąca osób. Mniej skażona, zachodnia połowa została ponownie otwarta w marcu 2012 roku, bardziej skażona wschodnia została podzielona na dwie strefy, jedna z możliwością czasowego przebywania. Cały czas trwała dekontaminacja, usuwanie skażonych materiałów budowlanych, wymiana ziemi. W roku 2014 kolejna część wsi została otwarta. Ostatnie domy uznano za bezpieczne w czerwcu tego roku. Do wsi wróciła większość dawnych mieszkańców.
http://www.fukushima...ews.html?id=686

Najbliżej elektrowni znajduje się miasto Okuma, elektrownia leżała na przedmieściach. Dzielnice przybrzeżne (te których nie zniszczyło tsunami) pozostają zamknięte, mają zostać przekształcone w rezerwat, bardziej oddalone dzielnice są strefą czasowego przebywania, możliwy był powrót mieszkańców do osiedli na obszarze górskim. Aktualny plan jest taki aby zbudować nową dzielnicę na lesistym stoku, który został mało dotknięty opadem.

Miasto Naraha leży bardzo blisko elektrowni, ale kierunek wiatrów spowodował, że skażenie było niewielkie. Większym problemem były zniszczenia po tsunami, które objęły większość terenu. W 2015 roku obowiązek ewakuacji zniesiono w całym mieście. W tym roku zaczęła się odbudowa domów.
http://www.dw.com/en...ping/a-19104019

Wieś Katsuaro leży dalej niż 20 km od elektrowni ale dokładnie na osi opadu radioaktywnego, dlatego też została ewakuowana. Po dwóch latach teren podzielono na trzy strefy, jedną z możliwością stałego powrotu, drugą z możliwością przebywania czasowego i mniejszą strefę zamkniętą. W miarę upływu czasu i dekontaminacji zmniejszano restrykcje i od czerwca tego roku 90% obszaru miejskiego jest otwarta. Na razie chęć powrotu wyraziło tylko 10% mieszkańców. Oprócz strachu przyczyną jest zapewne brak komunikacji (zniszczonych podczas trzęsienia dróg nie naprawiano) i otwartych sklepów.
http://www.asahi.com...1606120031.html

Miasto Tamura ewakuowano, ale już w 2014 roku zniesiono obowiązek ewakuacji, do domów wróciło ok. 1/3 dawnych mieszkańców. W Minamisona, gdzie 1100 osób zginęło podczas tsunami, obowiązek ewakuacji zniesiono  już w 2012 roku. chęć powrotu wyraziło 80% mieszkańców, o ile będzie do czego:
http://www.japantime...y-independence/

W Hirono mieszkańcy mogli powrócić do domów już w 2012 roku, ale powróciło ok. 1/4 dawnej populacji. W Tamioka teoretycznie już 2013 roku można było powrócić do części miejscowości, ale nakaz ewakuacji przedłużono jeszcze o 5 lat, bo na razie nie ma do czego wracać - część miasta została zmieciona przez tsunami, infrastruktura drogowa i media są dopiero odbudowywane.

Miasta Namie i Futaba pozostają zamknięte.

Do końca 2017 roku nakaz ewakuacji ma zostać zniesiony na 80% obszaru.

Pojawiają się też głosy, że strefa zamknięta została wprowadzona niepotrzebnie i wynika z wyśrubowanych japońskich norm, są bowiem miejsca na świecie w których żyją ludzie a w których promieniowanie tła jest większe niż w zamkniętych miastach:
http://www.bbc.co.uk...d-asia-35761136

sobota, 12 listopada 2016

Budowniczy z Amatrice

Czy można zostać bohaterem, po prostu dobrze wykonując swoją robotę? Jeśli w przyszłości uratuje to komuś życie, to tak.

Sierpniowe trzęsienie ziemi w okolicach włoskiego miasta Amatrice należało do najgorszych w historii kraju. Zginęło w nim 298 osób, a zabytkowe centrum miasta uległo zniszczeniu. Jak zwracano uwagę zawaliły się nie tylko stare budynki, zbudowane z małych kamiennych złomów, ale często też nowe lub modernizowane jak szkoła podstawowa czy ratusz, które w 2012 roku przeszły remont z dostosowaniem do norm antysejsmicznych. Powodem tego mogło być omijanie norm lub użycie słabszych niż zadeklarowane materiałów.

Nie wszyscy jednak tak robili. 88-letni dziś Saro Rubei, były rzeźnik, budował okolicznym mieszkańcom domy o dużej trwałości. Jak sam tłumaczył, od dziecka bał się trzęsień ziemi, dlatego gdy przeniósł się za miasto najpierw zbudował swój dom o mocnej konstrukcji, a potem zaczął budować w tej technologii inne domy. W okolicach Amatrice postawił z dobrze dobraną ekipą kilkadziesiąt domów, głównie domków letniskowych, stosując stalową konstrukcję i sprężony beton. Gdy przeszedł na emeryturę otworzył stajnię i gospodarstwo agroturystyczne.

W czasie trzęsienia ziemi w jego domu jedynie pospadały obrazy i rzeczy z półek, a w ogrodzie stłukły się donice z kwiatami. Już po trzęsieniu przychodzili do niego ludzie ze zbudowanych przezeń budynków, aby podziękować za solidną robotę. Ponoć ani jeden się nie zawalił. W centrum Amatrice zniszczony został między innymi jego dawny dom rodzinny, zginęła w nim jego 90-letnia siostra.

Co ciekawsze, Rosario nie ma formalnego wykształcenia w kierunku architektury. Doświadczenia nabrał sam pomagając na budowach.

-------
*  http://www.repubblica.it/cronaca/2016/09/06/news/il_muratore-eroe_di_amatrice_per_paura_del_terremoto_ho_costruito_case_solide_-147253272/?refresh_ce

środa, 2 listopada 2016

Krótkotłuszczowe kwasy łańcuchowe, czyli pomieszanie z poplątaniem

Dokonam teraz krótkiej analizy artykułu z portalu ABC Zdrowie, który dobrze pokazuje w czym tkwi problem wielu takiej portali.

Artykuł "4 objawy problemów z jelitami"[1]  stanowi kolejną odsłonę trendu zrzucania winy za wszelkie dolegliwości na stan jelit. Muszą to być jelita bo remedium jest oczywiście cudowna dieta lub suplement w rozpuszczalnych kapsułkach. W tym przypadku autorka za zły stan jelit chce obwiniać niewłaściwe bakterie, i z tą myślą wyszukuje jakie tylko może związki jelit ze zdrowiem.
Co chwila jednak zdarzają się jej różne kiksy i pomyłki, które rzucają cień na wartość tekstu.

Wstęp dość zwyczajny - uświadomienie czytelnika że w jego jelitach żyją bakterie i jest ich tam generalnie olbrzymia ilość, pełnią różne korzystne funkcje i wydzielają ważne dla zdrowia substancje, w tym:
Oprócz tego bakterie te produkują witaminę K, krótkotłuszczowe kwasy łańcuchowe (energia dla komórek nabłonka jelita grubego).
 Ten fragment wywołał u mnie rozbawienie. Widać było, że autorce coś dzwoniło, tylko nie wiadomo w którym kościele. Oczywiście tym co wytwarzają niektóre bakterie jelitowe są krótkołańcuchowe kwasy tłuszczowe, głownie kwas masłowy i propionowy. Stanowią one źródło energii dla kolonocytów tworzących nabłonek jelita, wpływają na ich wzrost oraz pośrednio pomagają we wchłanianiu niektórych składników odżywczych.  Przy czym bakterie ta nie wydzielają tychże kwasów same z siebie, muszą mieć do tego odpowiedni pokarm, głównie nie trawione przez organizm oligosacharydy jak inulina czy fruktany. Ponieważ stymulują one rozwój korzystnych bakterii (mają co jeść to się namnażają) są nazywane prebiotykami. Nie są one trawione przez enzymy trawienne, dlatego często zalicza się je do grupy błonnika rozpuszczalnego.
 W tym miejscu autorka może się wykazać - wystarczy opisać na czym polega ten mechanizm i co należy jeść lub zażywać aby nakarmić bakterie. Niestety chyba nie chciała się w to zagłębiać, bo w kwestii remedium pisze jedynie:
W odbudowie flory jelitowej pomoże włączenie do diety błonnika, który wyściela ściany jelit, zapobiegając utracie dobrych bakterii. Ogranicza też rozwój tych złych. Warto także przyjmować probiotyki, zawierające Lactobacillus L. casei.
Na florę bakteryjną pomoże jakiś błonnik, który nie wiadomo co robi, prawdopodobnie przykleja się do ścian jelita. A jeśli korzystnych bakterii masz za mało to połknij preparat zawierający tylko jeden gatunek. No niestety, ale to się za bardzo nie sprawdzi.

Celiakia
Następny fragment artykułu dotyczy celiakii, przewlekłej choroby polegającej na nieprawidłowej reakcji organizmu na gluten. Początek jest dobry - autorka uświadamia czytelnika, że swędzące wysypki które są brane za choroby skóry, mogą być w rzeczywistości wynikiem celiakii. Następnie próbuje powiązać ten stan z bakteriami jelitowymi, motywem przewodnim artykułu:

Jaki jest jednak związek celiaklii z bakteriami jelitowymi? U osoby chorej, która spożyje choć minimalną ilość glutenu – dochodzi do uwolnienia przeciwciałą IgA, które atakuje jelita. Z czasem przeciwciało to może gromadzić się w naczyniach krwionośnych pod skórą prowadząc właśnie do wysypki podobnej do atopowego zapalenia skóry. W takim przypadku celiaklię można rozpoznać poprzez biopsję.
Widzicie tu jakiś związek celiakii z bakteriami jelitowymi? Bo ja jakoś żadnego. No chyba, że tym związkiem ma być "jedno i drugie dzieje się w jelitach", ale to nic nie znaczy. Równie dobrze można udowadniać, że bakterie jelitowe mają związek z perforacją jelit, bo gdy połkniemy śrubkę lub igłę a ta znajdzie się w jelicie, to może przebić jego ściankę.

Cytokiny i serotonina
Kolejny fragment tekstu odnosi się do teorii że stany depresyjne są związane z odczynami zapalnymi:
 Jak tłumaczą eksperci, bakterie działające destrukcyjnie na ludzki organizm prowadzą do aktywacji receptorów w układzie pokarmowym. Te z kolei powodują uwalnianie substancji zwanych cytokinami pozpalnymi. W kontekście wystąpienia depresji, cytokiny pełnią funkcję mediatorów, które dalej wpływają na funkcje neurochemiczne w mózgu.
Cytokiny pozapalne to musi być dość niezwykła substancja - czynnik wywołujący objawy zapalenia, już po ustąpieniu zapalenia... Chodzi oczywiście o cytokiny prozapalne. Zobaczmy jednak jak autorka chce skojarzyć cytokiny i depresję:
 Cytokiny pozapalne z jednej strony wywołują odpowiedź odpornościową organizmu, a z drugiej – stan zapalny. Zwiększają też aktywność serotoniny, odpowiedzialnej za dobry nastrój, która usuwa odpowiedź odpornościową z synaps (połączeń nerwowych w mózgu). Jeśli to usuwanie następuje zbyt szybko, skutkować może złym nastrojem, zdenerwowaniem, zaburzeniami lękowymi a także depresją.
To głównie ten fragment spowodował, że postanowiłem napisać ten artykuł. Otuż z tego co napisała autorka ma wynikać, że serotonina wywołuje depresję.
Jest dokładnie odwrotnie! Jak zresztą sama napisała - serotonina jest odpowiedzialna za dobry nastrój i generalnie działa przeciwdepresyjnie. Drugim niezrozumiałym fragmentem jest usuwanie odpowiedzi odpornościowej z synaps przez serotoninę - próbowałem znaleźć coś na ten temat, ale nie udało mi się. Prawdopodobnie autorce pomyliły się cytokiny, wywołujące odpowiedź odpornościową, z serotoniną która ma w organizmie zupełnie inną rolę. Wiedziała ze swoich źródeł że cośtam usuwa coś innego, więc zupełnie nie rozumiejąc o co chodzi podstawiła jakieś przypadkowe pojęcia ze zbioru pojawiających się w źródle, tworząc ostatecznie bełkot.

Jakie to było źródło? Prawdopodobnie artykuł z Kopalni Wiedzy o związkach stanów zapalnych i depresji.[2] Jestem tego niemal pewny, bo fragment z artykułu na ABC Zdrowie opisujący działanie cytokin, to plagiat tego właśnie artykułu - autorka tylko trochę przeformułowała zdanie i pomieszała pojęcia.
Czynnik przenoszący serotoninę (a więc też usuwający z danego miejsca) zamienił się w samą serotoninę, zaś to co jest usuwane zamieniło się w odpowiedź odpornościową.

Dysbakterioza
Ostatni fragment artykułu nie zawiera szczególnie rażących błędów. Opisuje stan nadmiernego rozrostu bakterii w jelitach. Choroba nie została jednak zbyt precyzyjnie opisana - normalnie w jelicie cienkim żyje niewiele bakterii, przeszkadza im zasadowa żółć, enzymy soku trzustkowego i dość kwaśny żołądek który ogranicza dostawanie się bakterii z pożywieniem. Czasem jednak przy zaburzeniu któregoś z tych czynników ograniczających pojawia się zespół rozrostu bakteryjnego, nazywany też uczenie dysbakteriozą przewodu pokarmowego. Prowadzi to do zaburzeń wchłaniania składników odżywczych, bo na przykład bakterie zużywają witaminę B12 co prowadzi co niedokrwistości.

Jako sposób leczenia autorka podaje tylko antybiotyki. Zapomina o takich kwestiach jak zmiana diety, podawanie leków przeciwbiegunkowych i uzupełnienie niedoborów witamin.

Kim jest autorka? W krótkiej notce pod artykułem pisze o sobie, że jest absolwentką filologii polskiej i fascynatką zdrowego trybu życia i medycyny naturalnej. Cóż, nie odmawiam ludziom możliwości pisania na tematy, w których nie są specjalistami, sam tak robię na blogu. Po osiągnięciu pewnego poziomu umiejętności pisania, w zasadzie da się napisać artykuł o wszystkim, podstawą jest jednak umiejętność pracy ze źródłami i rozumienie podawanych informacji. Artykuł będzie tylko tak dobry jak źródła informacji, autor może najwyżej błysnąć literackim stylem. I czego jak czego, ale po absolwentce filologii można by się spodziewać, że będzie w stanie ocenić nawet jeśli nie jakość źródła, to przynajmniej to czy na pewno dobrze przepisała.
-------
[1] https://portal.abczdrowie.pl/4-objawy-problemow-z-jelitami
[2] http://kopalniawiedzy.pl/depresja-grypa-stan-zapalny-cytokiny-przenosnik-serotoniny-SERT-Prozac-Chong-Bin-Zhu-Randy-Blakely-William-Hewlett-Vanderbilt-University,12111

piątek, 28 października 2016

Niezwykłe osuwisko

Osuwisko wywołane przez człowieka, fala tsunami na jeziorze i powstanie nowej wyspy - a to wszystko w Polsce równo 40 lat temu.

Jedną z często stosowanych metod badań geofizycznych, jest profilowanie sejsmiczne polegające na badaniu odbić fali sejsmicznej od struktur podziemnych. Czas odbicia od granic struktur różnej gęstości pozwala zobrazować ich głębokość i rozkład, w pewnym stopniu też gęstość pozwalającą na rozpoznanie warstwy. Jeśli chodzi o źródło fal sejsmicznych, można oczywiście korzystać ze wstrząsów naturalnych, zwłaszcza gdy bada się warstwy leżące bardzo głęboko, ale trudno czekać aż w okolicy samo się zatrzęsie, dlatego geolodzy samo wzbudzają odpowiednie impulsy.
Dla badań bardzo lokalnych i płytkich wystarczyć mogą uderzenia młotem w płytę na powierzchni ziemi, lub spuszczanie jakiegoś ciężaru z pewnej wysokości, dla mocniejszych sygnałów możliwe jest wystrzelenie ze specjalnej strzelby w dołek w ziemi, w innych sytuacjach używa się urządzeń wibracyjnych, w tym nawet samochodów ciężarowych z wibratorami przenoszącymi drgania na ziemię, jednak sposobem, który najbardziej kojarzy się z badaniami sejsmicznymi, jest eksplozja ładunku wybuchowego.

Zwykle używa się w tym celu górniczych środków kruszących, takich jak amonit (azotan amonu+trotyl+pył aluminium) czy dynamit, w niewielkiej ilości, zakopanych na dnie płytkiego odwiertu. Po eksplozji powstaje silny impuls fal o różnej częstotliwości, pozwalający "prześwietlić" duży obszar wokół. Sposób ten jest jednak kłopotliwy w użyciu, nie tylko ze względu na użycie niebezpiecznego materiału czy pewną uciążliwość dla najbliższych mieszkańców, ale też niszczące działanie w miejscu eksplozji. Trudno w tym przypadku mówić o nieinwazyjnym badaniu po którym łatwo posprzątać.
Jak jednak przekonali się polscy geolodzy w pewnym przypadku w połowie lat 70., czasem do tych niedogodności może dołożyć się jeszcze jeden nieoczekiwany efekt.

Badania sejsmiczne wykonywano w październiku 1976 roku w pobliżu Brzeźna, powiat Lipno, w województwie Kujawsko-Pomorskim. Jako miejsce wybrano interesującą okolicę w pobliżu niewielkiego jeziora Brzeźno, leżącego na wysoczyźnie morenowej ale w pobliżu terasy zalewowej doliny Wisły. Prawdopodobnie chciano wyłapać jak najwięcej zróżnicowanych utworów w obrębie rejestrowania sygnałów.

Dwa wozy ze sprzętem i wiertnię ustawiono w gęstym lesie w pobliżu drogi, blisko południowego brzegu jeziora. Do wywołania sygnału sejsmicznego użyto ładunku 10 kg amonitu. Gdy już wszystko podłączono, technicy i geolodzy oddalili się na bezpieczną odległość i odpalili ładunek. Jednak to co nastąpiło potem, nie było zwyczajnym skutkiem eksplozji. Wzbudzone początkowo drżenie gruntu nie ustało. Ziemia zaczęła zapadać się, pękać i coraz wyraźniej opadać w dół, w stronę jeziora, porywając ze sobą kilkuhektarowy kawał lasu, wozy i ludzi.
Geolodzy zdążyli się na szczęście ewakuować, ale porwane z ziemią wozy zostały wtłoczone do jeziora i przysypane tak, że podczas późniejszej akcji zdołano wydobyć tylko jeden. Osuwisko szerokie na ponad dwieście metrów, o powierzchni 4,1 ha, wpadło do wód jeziora z takim impetem, że wypchnęło z dna luźne osady, które wypiętrzone utworzyły pośrodku wyspę o powierzchni 1,5 hektara. Na jeziorze powstała fala podobna do tsunami, która dotarła do przeciwnego końca i wdarła się w porastający brzegi las, docierając do wysokości 1,5-2 metrów.

Na szczęście nad jeziorem nikt nie mieszkał, dlatego katastrofa nie przyniosła tragicznych skutków, a sami geolodzy zdążyli uciec bez obrażeń, niemniej interesujące było aby dowiedzieć się, dlaczego reakcja gruntu była aż tak gwałtowna.

Jezioro leżało w zagłębieniu wysoczyczny morenowej, łagodnie opadającej w stronę doliny Wisły, stanowiło jednak jedynie pozostałość dawniej większego zbiornika, po upływie kilku tysięcy lat jakie minęły od ostatniego zlodowacenia w dużym stopniu zasypanego luźnymi osadami, iłami, piaskiem i kredą jeziorną. Słabo związane utwory ilaste i osady organiczne zostały jednak w późniejszym czasie przysypane piaskiem z wydm utworzonych wokoło. Miejsce w którym usadowili się geolodzy znajdowało się na krawędzi misi jeziornej, i było właśnie wysokim stokiem dawnej wydmy, opartej na luźnych, dobrze nawodnionych osadach jeziornych.
Wstrząs wywołany wybuchem amonitu upłynnił te osady które pod ciężarem dawnej wydmy wypłynęły, a wierzchnia warstwa piasków zjechała do jeziora.. Ruchowi podlegała warstwa o miąższości 5-7 metrów i łącznej objętości 0,25 mln m3, w dużym stopniu zachowująca integralność. Las porastający teren został wepchnięty do jeziora gdzie został do dziś, odcięto jedynie części pni sięgające nad powierzchnią ziemi. Ponieważ u podnóża osuwiska głębia sięga do 4 metrów, podejrzewam że może to ciekawie wyglądać pod wodą. Nad brzegiem utworzyła się płaska przestrzeń częściowo powalonego, powykrzywianego lasu, który później wycięto. Sam brzeg osuwiska to niezbyt głęboka nisza z obniżającymi się schodkowato progami, wyraźnymi jeszcze do dziś.
Podczas powtórnych badań terenowych w 2003 roku stwierdzono ustabilizowanie osuwiska, obsadzonego na nowo lasem. Wysepka na jeziorze, mimo zbudowania z luźnych, wzruszonych osadów, przetrwała i porosła trawami a nawet drzewami. Jej powierzchnia zmniejszyła się o połowę, ale wciąż jak na takie jezioro jest to dość duża wyspa.

Za przyczynę osuwiska oprócz szczególnych, nie rozpoznanych warunków geologicznych, uznano także zbyt bliską lokalizację - otwór w którym nastąpiła eksplozja leżał tylko 30 metrów od brzegu jeziora, co wraz z dość stromym stokiem powinno już wcześniej budzić obawy.
--------
* https://pl.wikipedia.org/wiki/Sejsmika_refleksyjna

* Mieczysław Banach, Zmiany jeziora Brzeźno po katastrofie z 1976 roku, Pomorska Akademia Pedagogiczna (PDF)
* Karta ewidencyjna osuwiska (PDF)

czwartek, 6 października 2016

1912 - Makabra ze starej prasy

Mówi się że dzisiejsze gazety nastawione są na silne emocje, i że dziennikarskie hieny lubują się w krwi i drastycznych szczegółach. Tymczasem przeglądając stare gazety mam wrażenie, że już wtedy poczucie wrażliwości tematu było u żurnalistów mocno przytępione, czego dowodem opis tragicznego wypadku z początku minionego wieku:


Śmierć we młynie.
Straszny wypadek zdarzył się we wsi Zemborzycach pod Lublinem. Stefan Ptaszyński, zięć młynarza dzierżawiącego młyn dworski, poszedł nocą doglądać mlewa, a ponieważ był mróz, odział się w kożuch.
Wtem, gdy przechodził koło drąga żelaznego, który jest poruszany przez turbinę, a obraca się podobno sześćdziesiąt razy na minutę, drąg ów schwycił go za kożuch i obracając się tłukł go o podłogę tak, że szczątki ciała rozbryzgane po ścianach i podłodze zbierano potem łyżkami.
 Wybiło nieszczęśliwym człowiekiem dziurę w podłodze, a nogi potrzaskane wpadły przez ten otwór w rzekę, gdzie potem ledwo zdołano je odnaleźć. Żona młynarza obudzona niezwykłym turkotem młyna obudziła męża, żeby poszedł zobaczyć, co się tam stało. Młynarz zerwał się co prędzej, biegnie do młyna, woła zięcia, niema go, nikt się nie odzywa. Wtem spojrzy - a tu kożuch okręcony na drągu. Pobiegł, zastawił turbiny, przypada do kożucha
— Boże Wielki! dziura w podłodze i rozbryzgane ciało! — Zemdlał biedny teść i leży sam jak bez duszy, aż nadszedł ktoś ze służby zbudzonej też znać przez młynarzową.
 Nieboszczyk pozostawił żonę, małe dziecko i rodziców w podeszłym wieku.

[Gazeta Świąteczna 18 lutego 1912 EBUW]
Albo choćby ten wypadek lotniczy z Wielkiej Brytanii:
 ... Lotnik wzniósł się balonem w powietrze. Jeden ze spadochronów nie otworzył się gdy już trzeba było powoli spuszczać się na ziemię i lotnik spadł z wysokości 2 tysięcy stóp. Leciał on z szaloną szybkością i spadając na jabłoń trafił głową w ostry, wystający konar. Jak jabłko nabiła się głowa na konar, odrywając odrazu od ciała, które upadło na ziemię tworząc bezkształtną masę. (...)
[Sport 19 października 1910 EBUW]

piątek, 9 września 2016

1913 - Pierwsza w Polsce śmiertelna katastrofa lotnicza

Począwszy od roku 1903 gdy bracia Wright wykonali pierwsze loty samolotem napędzanym silnikiem, lotnictwo rozwijało się bardzo szybko. Była to nowinka techniczna, zarazem jednak nie na tyle skomplikowana aby odpowiedniej konstrukcji nie dało się stworzyć w dobrze wyposażonym warsztacie, dlatego zaczęły pojawiać się modele różnej konstrukcji, a kolejne kraje zaczęły sprowadzać do siebie maszyny choćby tylko po to aby, pochwalić się ich posiadaniem. W tych pierwszych latach prawdziwym potentatem konstrukcji lotniczych stała się Francja, która już pod koniec dekady produkowała seryjnie kilka modeli.

W Polsce już w 1910 roku powstało lotnisko na Polu Mokotowskim pod Warszawą, zaczęły się tam odbywać loty ćwiczebne zarówno cywilne i sportowe, za sprawą towarzystwa lotniczego Aviata. I nie było długo czekać aby pojawiły się pierwsze poważne katastrofy - takie jak ta z 28 marca 1913 opisana przez ówczesne gazety:

"Katastrofa lotnika.
Wczoraj, o godz. 10-ej z rana na polu Mokotowskiem
wydarzyła się katastrofa lotnicza, która spowodowała śmierć lotnika.
Korzystając z ładnej pogody przedpołudniowej, sprzyjającej wzlotom, kilku lotników wojskowych urządziło ćwiczenia na aeroplanach. Wzniósł się również na aparacie „Nieuport" lotnik Aleksander Perłowski, podporucznik szkoły awiacyjnej wojskowej w Warszawie. Kiedy aeroplan znajdował się już na dość znacznej wysokości, nagle, motor przestał działać i dwupłatowiec spadł, zdruzgotany w kawałki. Lotnik Perłowski zabił się na miejscu. Katastrofa ta wydarzyła się w pobliżu koszar pułku petersburskiego.

Perłowski pochodził z Żytomierza. Najpierw służył w oddziale saperów na Syberji, a kiedy pułk, w którym służył, przeniesiono do Brześcia Litewskiego, pozostał on tam niedługo, zapragnął kształcić się wyżej i udał się do Petersburga, gdzie wstąpił na uniwersytet. Studja wyższe uprzykrzyły mu się wkrótce, zaczęło go pociągać lotnictwo i Perłowski zapisał się do szkoły lotniczej, którą chlubnie ukończył. Młody lotnik w randze podporucznika, 24 lata liczący, uchodził za zdolnego pilota. Perłowski, przejechawszy do Warszawy, zamieszkał przy ul. Polnej No 50.
Przed wzlotem zauważono, że Perłowski był zdenerwowany; aeroplanu dosiadł on w stanie bardzo podnieconym. Opowiadają, że Perłowski wyraził się do jednego z kolegów, że wzlot, który odbędzie, będzie ostatnim.

Zmiażdżone zwłoki zabitego lotnika przewieziono do
kostnicy szpitala Ujazdowskiego. Kiedy rzeczy Perłowskiego w mieszkaniu opieczętowywano, znaleziono podobno na stole kartkę, w której zmarły zawiadamiał, że uprzykrzywszy sobie życie, popełni samobójstwo i do mieszkania tego już nic wróci.
Aparat, z którym spadł Perłowski, kosztował 8,000 rubli. Śmierć Perłowskiego jednak nie wpłynęła na przerwanie wczoraj ćwiczeń lotniczych, które trwały jeszcze przez pewien czas.

Zaznaczyć należy, że katastrofa lotnicza wczorajsza jest pierwszą w Warszawie i wogóle w kraju naszym. [1]
 Nie dowiedziałem się jaki konkretnie był to model samolotu. Na poniższym zdjęciu samolot Nieuport IV, produkowany we Francji, z roku 1911:

Pierwsze pokazowe loty samolotów w Polsce odbyły się w roku 1909 na torze wyścigowym na terenie Pola Mokotowskiego. Miejsce to było w tym czasie łąką na obrzeżach miasta, między właściwą Warszawą a miejscowością Mokotów, funkcjonującą jako błonia, i stanowiącą teren ćwiczebny wojska z położonych w pobliżu koszar. Na części północno-wschodniej, między placem Unii Lubelskiej a Nowowiejską, założono tor wyścigów konnych, dopiero w 1939 roku przeniesiony na Służewiec. Tor o dobrej, gładkiej nawierzchni, mający w pobliżu rozległy niezabudowany teren Pola, idealnie nadawał się do prób, pokazów lotniczych i zawodów.
W 1910 roku postanowiono w pobliżu toru założyć regularne lotnisko, przy którym odbywały się szkolenia pilotów, zawody oraz prace nad konstrukcją własnych samolotów. Przez pierwsze dwa lata funkcjonowało jako lotnisko cywilne prowadzone przez Aviatę, potem wykorzystywane głownie na potrzeby wojska.
Bleriot XI

Czy wypadek Perłowskiego był pierwszą katastrofą lotniczą na terenie Polski? Innej, starszej, która wywołała ofiary śmiertelne, nie znalazłem. Nie była natomiast pierwszą katastrofą w ogóle.
W kwietniu 1910 roku na pokazy lotnicze przyjechał do Warszawy kierowca wyścigowy Albert Guyot, który zajmował się też lotnictwem, z własnym monoplanem Breliot XI . Odbył on kilka prób na terenie wyścigowym. Podczas drugiego lotu, nad środkiem toru zgasł mu silnik. Samolot obniżył się szybko, uderzając czubkiem o wilgotną ziemię i przewracając na plecy. Pilot został jednak tylko lekko ranny.[2] Po tym wypadku maszyna została w dużym stopniu zniszczona, lecz nie zrażony lotnik przy pomocy paru dodatkowych części montował drugi, wobec czego dziennikarze szybko zauważyli, że to pierwszy samolot zbudowany w Polsce. Na odbudowanym samolocie odbył jeszcze kilkanaście lotów.
Pierwszy polski samolot zbudowany od podstaw, na oryginalnym projekcie, wzleciał już wkrótce bo w czerwcu 1910 - zbudował go mechanik samochodowy z Warszawy Stanisław Kozłowski. Wykonał kilkanaście krótkich lotów, a w zasadzie przedłużonych skoków. Chciał zaprezentować swoją konstrukcję na pokazach lotniczych, lecz 16 czerwca podczas jednego z najdalszych lotów lądując trafił w dołek, zawadził skrzydłem o ziemię i rozbił maszynę, sam zostając tylko lekko ranny[3]

W następnych latach zdarzały się jeszcze drobne wypadki. W starej prasie znalazłem opis poważnego wypadku z lipca 1911. Młody, dziewiętnastoletni pilot podczas lotu popisywał się przed widzami. W wyniku błędnego ustawienia steru samolot obrócił się pionowo, wytracił prędkość i spadł z wysokości około 30 metrów na teren lotniska. Kierujący został ciężko ranny, ale nie doszukałem się informacji aby zmarł.[4]

Czy jednak ten pierwszy śmiertelny wypadek z 1913 roku był, jak to podawała początkowo prasa, samobójstwem? Wedle późniejszych informacji, komisja badająca wypadek nie znalazła potwierdzenia tej wieści, w papierach po pilocie nie znaleziono owej kartki z pożegnalnym listem, zaś wstępnie uznano że przyczyną wypadku mógł być błąd podczas pilotażu, pilot bowiem po raz pierwszy leciał maszyną tego modelu.[5]
----------
* Lotnisko Mokotów - Pole Mokotowskie.

[1]  Kurjer Warszawski 29 marca 1913 EBUW
[2] Kurjer Warszawski 7 kwietnia 1910 EBUW
[3] http://www.samolotypolskie.pl/samoloty/1585/126/Kozlowski-samolot2
[4] Kurjer Wileński 19.07.1911 EBUW
[5] Gazeta Lwowska 04.04.1913 JBC UJ

sobota, 3 września 2016

Wędrówka robaczka

Taką to gąsiennicę zauważyłem podczas spaceru w lesie:



Dysponując jedynie bardzo prymitywnymi zmysłami właściwie wymacuje drogę, nie pewna jakie podłoże trafi się za niespełna kilka centymetrów, ale idzie, potykając się o nierówności, aby wybrać sobie część pnia - bardziej słoneczną? Bezpieczniejszą?

sobota, 27 sierpnia 2016

Lek na raka?

Ten temat powraca co chwila - media donoszą triumfalnie że oto odkryto lek na raka, a potem zwykle okazuje się, że to tylko substancja która która poprawia jakieś parametry w komórkach nowotworowych umieszczonych w szklanej próbówce. A potem człowiek zastanawia się, czemu jeszcze nie znaleźli jednego leku na raka, skoro znaleźli lek na ból głowy, szkorbut czy rzeżączkę?

Rak czy raki?
Generalnie rzecz biorąc nie ma jednego raka, jako wspólnej jednostki chorobowej. Jest raczej grupa chorób nowotworowych, mających pewne wspólne cechy, ale różniących się między sobą zależnie od typu. Cechą wspólną jest niekontrolowany wzrost i podział komórek guza, bez dalszego różnicowania do formy właściwej danej tkance i niewrażliwość na naturalne procesy kontroli i celowej śmierci. W efekcie formuje się skupisko komórek o nieprawidłowym rozwoju, które rozrasta się uciskając na okoliczne tkanki, przejmując z organizmu składniki odżywcze, wywołując dotkliwe bóle i ogólnie wyniszczając organizm. Najczęściej przyczyną śmierci osób z zaawansowaną chorobą są infekcje związane ze spadkiem odporności, bardziej bezpośrednie przyczyny to wylewy ze zniszczonych naciekami naczyń, zakrzepica oraz ustanie czynności zaatakowanego narządu.

Nowotwory mimo wspólnych cech znacznie różnią się w zależności od tego z jakim konkretnie typem mamy do czynienia. Nowotwór zaczyna się od komórek określonego rodzaju i każdy osobny rodzaj tkanki może się w niego zamienić, w związku z czym jeden organ może być zaatakowany przez wiele różnych typów.
Na przykład trzustka - istnieje rak trzustki wywodzący się z komórek nie wydzielających hormonów, insuliniak to nowotwór wydzielający insulinę, wywodzący się z z komórek B z wysepek Langerhansa które są częściami trzustki wydzielającymi hormony; VIP-oma to nowotwór pochodzący z komórek nerwowych wydzielający pewien peptyd; glukagonoma to nowotwór pochodzący od komórek A wydzielający glukagon; wyspiak nieczynny wywodzi się z komórek wysepek Langerhansa ale nie wydzielających hormonów; onkocytoma wywodzi się z komórek nabłonka płaskiego pokrywających między innymi przewód trzustkowy...

Przyczyną nowotworzenia są najczęściej mutacje w DNA, powodujące wyłączenie niektórych mechanizmów regulacyjnych. Z kolei przyczyny powstania tychże mutacji są bardzo różnorodne. Wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, takie jak benzopiren utleniają się w organizmie do epoksydów i chinonów, tworzących addukty z DNA komórki i powodujących uszkodzenie nici lub błędne odczytanie kodu; metale ciężkie generują wolne rodniki, które uszkadzają kwasy nukleinowe. Przewlekłe stany zapalne sprzyjają mutacjom w komórkach, wirusy mogą wbudować niektóre swoje geny do DNA gospodarza, wreszcie zdarzają się spontaniczne mutacje, często dziedziczne, przy których ryzyko nowotworzenia wzrasta (słynna mutacja BRCA1 z powodu której Angelina Jolie wolała usunąć piersi, niż umrzeć na ich raka tak jak matka i ciotka).
Nie zawsze jest ściśle określone, że dany typ nowotworu powoduje określona mutacja. Zmutowany może być określony gen lub fragment chromosomu, ale na różne sposoby, za sprawą różnego typu mutacji, co czasem na wpływ na rokowania.
Jak więc widać, nie ma nawet jednego czynnika winnego chorobie.

Lek czy leki?
Nowotwory atakujące jeden organ ale wywodzące się z różnych komórek mogą znacznie różnić się złośliwością, śmiertelnością i wrażliwością na leczenie. Ze względu na różnią charakterystykę wzrostu i w pewnym stopniu metabolizm lek dobrze działający na jeden typ niekoniecznie działa na inny. W efekcie jeden lek działający na wszystkie raki nie powstanie. Raczej mamy nadzieję na leki działające na najgroźniejsze typy, z wysokim poziomem wyleczalności, najlepiej jeśli jeden lek będzie nadawał się do leczenia kilku nowotworów.

Pewne typy nowotworów są na chemioterapię bardzo odporne, inne natomiast bardzo wrażliwe. Szczególnym przypadkiem jest chłoniak Burkitta, rzadki nowotwór ograniczony właściwie tylko do pewnego rejonu endemicznego w Afryce, szybko osiągający duże rozmiary. Wcześnie rozpoznany jest wyleczalny w 90%. Jest na tyle wrażliwy na chemioterapeutyki, że często w trakcie leczenia pojawia się groźne powikłanie "zespół rozpadu guza" związane z pojawieniem się martwicy w dużej objętości. Obumarłe komórki nowotworowe wydzielają wtedy duże ilości potasu i kwasu moczowego, które powodują groźne powikłania i mogą być przyczyną śmierci.
 Na chemioterapię wybitnie wrażliwy jest też kosmówczak (do 95% wyleczeń) i nasieniak (od 99% w pierwszym stadium do 72% w najgorszym przypadku wielu masywnych przerzutów).

Różne cytostatyki działają w różny sposób. Najszersze zastosowanie mają substancje hamujące podziały komórkowe. Ponieważ w guzie nowotworowym komórki dzielą się wyjątkowo szybko, substancja wprowadzona do organizmu działa przede wszystkim na guza, hamując jego wzrost. Nie mogące dzielić się komórki rosną i stają się podatne na obumarcie. Tutaj używane są głównie cicplatyna, palitaksel i winkablastyna (dwa ostatnie są alkaloidami z roślin).
Inne wiążą się z nowotworowym DNA hamując jego replikację, tutaj używa się głównie doksorubicyny. Hydroksykarbamid (najprostszy związek używany w terapii) hamuje syntezę DNA. Imatynina zatrzymuje działanie kinaz tyrozynowych, co hamuje procesy podziału komórki.

Istnieją też leki specyficzne, oparte o metabolizm danego rodzaju nowotworu. Przykładowo w przypadku większości białaczek komórki białaczkowe nie mogą same wytwarzać aminokwasu asparaginy, żyją dzięki wolnej asparaginie we krwi. Dla zahamowania ich metabolizmu choremu podaje się więc enzym asparaginazę, który rozkłada wolną asparaginę we krwi, przez co komórki białaczkowe pozbawione zostają niezbędnego składnika.
Mitotan, będący analogiem DDT, bardzo selektywnie kumuluje się w warstwie siatkowej kory nadnerczy i tam działa toksycznie na mitochondia, dlatego jest używany do leczenia raka nadnerczy.

Dla zwiększenia szans zwykle stosuje się kuracje wielolekowe.

Niestety wiele cytostatyków działa toksycznie także na komórki zdrowe, zwłaszcza tam gdzie następują ich szybkie podziały, a więc w cebulkach włosów, nabłonku jelit i szpiku, generując całą gamę ciężkich objawów ubocznych. Próbuje się to na różne sposoby omijać, na przykład podając substancję w formie proleku. Fluorouracyl, podawany dożylnie cytostatyk o szerokim zastosowaniu wywołuje niestety silne wymioty; opracowano więc kapecytabinę, która może być zażywana w tabletkach i która w organizmie jest stopniowo metabolizowana do właściwego związku. Ostatni etap metabolizmu wymaga działania enzymu, który osiąga wysokie stężenie w komórkach wielu typów nowotworów, stąd działanie substancji czynnej jest bardzo ograniczone.

Podsumowując
Nie ma jednego raka; jest wiele typów nowotworów, różniących się typem tkanki z której powstały, o różnym metabolizmie, wrażliwości i charakterystyce wzrostu. Nowotwory te różnią się też odpornością na leczenie. Nie sposób znaleźć jeden lek który będzie równie skutecznie działał na wszystkie. Powinno się natomiast wyszukać taki, który będzie bardzo skuteczny w leczeniu niektórych popularnych i groźnych typów.


sobota, 20 sierpnia 2016

Drobne rośliny kwiatowe (6.)

Ta roślinka jest tak drobna i zredukowana, że przez długi czas nie mogłem skojarzyć z czym mam do czynienia. Początkowo myślałem, że to roślina z gruboszowatych potem, że z szarłatowatych. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to Połonicznik nagi, należący do rodziny goździkowatych:

Roślinka niewielka, zwykle płasko płożąca się po piaszczystej glebie. Liście drobne. Kwiatki małe, o zredukowanych, zielonych płatkach długości do 1 mm. Zebrane w małe skupiska przypominają drobną kaszę.
Rośnie w miejscach suchych, zdaje się że dobrze znosi deptanie bo widywałem ją głównie na poboczach ścieżek i dróg. Podejrzewam, że nadawałaby się na skalniaki.

Mimo tych rozmiarów warta jest uwagi jako ciekawe zioło lecznicze. Ma właściwości moczopędne, zwiększające wydalanie wody i soli, lekkie rozkurczowe na kanaliki nerkowe i moczowód oraz odkażająco. Stąd zastosowanie wspomagająco przy piasku w moczu, zakażeniach dróg moczowych, nadciśnieniu i obrzękach[1]

Na zachodzie kraju coraz częściej pojawia się pochodzący z południowej i zachodniej Europy połonicznik kosmaty, mający takie same właściwości. Jest też nieco lepiej przebadany. W badaniu na szczurach wykazano, że hamuje wytrącanie się kryształków szczawianu wapnia w nerkach.[2]

-------
[1] http://rozanski.li/730/herba-herniariae-ziele-polonicznika/
[2] Atmani F et al. Effect of aqueous extract from Herniaria hirsuta L. on experimentally nephrolithiasic rats. J Ethnopharmacol. 2004 Nov;95(1):87-93.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Ewolucja potrafi być szybka

Procesy ewolucyjne opisuje się zwykle jako powolne, rozciągnięte w tysiącach a nawet milionach lat. Ta rozciągłość staje się zresztą dla wielu przyczyną wątpliwości co do tego czy w ogóle zachodzi, skoro wszystkie dowody to skamieliny, a żadnej przemiany nie mogliśmy zobaczyć naocznie. Niemniej coraz lepiej uświadamiamy sobie, że w niektórych przypadkach, genetyczna przebudowa populacji może przebiegać znacznie szybciej. Wręcz na naszych oczach.

Ale może na początek uściślijmy - co to jest proces ewolucyjny?
Cała teoria wynika z kilku podstawowych założeń, możliwych do obserwacyjnego potwierdzenia.
1. W populacji danych organizmów występuje naturalna zmienność cech, które przybierają różną formę i natężenie oraz zmieniają się w kolejnych pokoleniach, mogąc pojawiać się wskutek mutacji lub przetasowania genów.
2. Cechy te są dziedziczone (o ile są to cechy wrodzone, bo nabyta blizna nie jest dziedziczna)

3. Cechy organizmu wpływają na jego przeżywalność w danych warunkach, i na reproduktywność

Z tego zaś wynika kilka istotnych wniosków:
A. W danych warunkach cechy umożliwiające dobrą przeżywalność i reproduktywność będą często dziedziczone, przez co większość populacji będzie zawierała te pozytywne cechy. Zatem populacja w większości będzie dostosowana do warunków.
B. Cechy pogarszające przeżycie i rozmnażanie będą stanowiły margines, będąc obecne bądź przez ciągłe powstawanie za sprawą zmienności, bądź przez statystykę (jest niezerowe prawdopodobieństwo że niedźwiedź-albinos znajdzie jednak jakąś partnerkę i będzie miał z nią potomstwo)
C. Zmiana warunków w których przebywa populacja musi pociągać za sobą przebudowę rozkładu cech, czyli zmienić ich częstość, zwiększając częstość tych pozytywnych a zmniejszając tych negatywnych.
D. W różnych populacjach pojawiać się będą różne mutacje

Proces ewolucyjny, to zmiana częstości cech w danej populacji, prowadząca do najlepszego dostosowania do warunków. Mogą być to cechy już istniejące, ale mogą być to też cechy nowe, powstające wskutek mutacji. Mutacje letalne są eliminowane, mutacja neutralne są rzadkie ale pozostają w populacji, mutacje pozytywne upowszechniają się. Czasem pozytywny lub negatywny skutek mutacji ujawnia się dopiero w pewnych warunkach.
 Tak na prawdę, ewoluują nie organizmy, lecz geny i to ich częstość jest w tym procesie zmieniana. Część genów nie ujawnia się w cechach zewnętrznych, przez co wewnętrzna zmienność może być ukryta. Znamy ok. 1000 mutacji hemoglobiny, z których tylko kilkanaście daje różne formy anemii.
Powstawanie nowych gatunków jest tylko pochodną tego procesu - jeśli w pewnej grupie osobników, odizolowanej od reszty gatunku, proces ewolucyjny nagromadzi tak dużą ilość nowych cech, że osobniki tej grupy przestaną się krzyżować z osobnikami gatunku wyjściowego, to można uznać iż powstał gatunek nowy.
Częściej jednak obserwujemy zachodzenie mniej  drastycznych zmian, pojawianie się nowych cech które jeszcze są zbyt małe aby doszło do specjacji.

Motyle z Samoa
Czynnik który wywołuje brak możliwości rozmnażania u większości osobników, jest najsilniejszym czynnikiem selekcyjnym, jaki może działać na populację. Prosta sprawa - nie masz cechy odporności, nie masz potomstwa.

W takiej właśnie sytuacji znalazły się motyle Hypolimnas bolina nazywane też motylami błękitnego księżyca z powodu jasnych plam z opalizującą błękitną otoczką na skrzydłach męskich osobników, żyjące na dwóch samoańskich wyspach Upolu i Savaii. Gatunek ten występuje na wielu wyspach Polinezji, Australii, Nowej Zelandii, południowej Azji i wreszcie na Madagaskarze. Na tych dwóch wysepkach zaszła jednak sytuacja szczególna - na motylach zaczęła pasożytować bakteria, prawdopodobnie z rodzaju Wolbachia. Bakteria ta może być przekazywana potomstwu zarażonych owadów poprzez jaja, nie może natomiast zakażać przez plemniki, przez co męskie osobniki są dla bakterii "ślepym zaułkiem". Bakteria maksymalizuje swe rozprzestrzenianie poprzez zabijanie jajeczek noszących męskie osobniki. Zarażona samica składa pakiet jajeczek, z których wykluwają się tylko samice.
Ten typ bakterii najwyraźniej nie występował wcześniej na wyspach, a motyle nie były na nie odporne. Pierwsze oznaki zaburzeń ilości samców zauważono już w końcówce XX wieku. Gdy w 2001 roku przeprowadzono badania populacji 99% osobników stanowiły samice. Groziło to wyginięciem gatunku w tym obszarze, bo tak niewielka liczba samców nie była w stanie "obskoczyć" wszystkich samic, i rzeczywiście liczebność motyli szybko malała. Gdy w 2006 roku przeprowadzono kolejne badanie, naukowcom nie udało się złapać ani jednego samca i choć było to badanie o mniejszym zakresie, wskazywało to iż osobniki męskie są na wyspie rzadkością.
Wobec tak wyjątkowej sytuacji ponowne badanie wykonano w następnym roku, a jego wyniki były zaskakujące - w populacji samce stanowiły 40%.
Jak łatwo się domyśleć, jeśli w którymś osobniku spontanicznie pojawiła się cecha, nadająca mu odporność na bakterię, jego potomstwo miało nad innymi motylami bardzo wyraźną przewagę. Potomkowie tego osobnika byli niemal jedynymi męskimi motylami na wyspie i dokonywali większości zapłodnień. Przekazywali swą pozytywną cechę potomkom zapłodnionych samic. W efekcie nowa cecha, która była na początku bardzo rzadka, w wyniku potężnej presji selekcyjnej stała się powszechna. Zatem proces ewolucyjny zaszedł, i to w ciągu niespełna kilkunastu miesięcy. [1] [2]

Myszy na Maderze
Warunkiem koniecznym dla nagromadzenia się dużej ilości zmian w grupie osobników, jest oddzielenie pewnej populacji od reszty gatunku. W przeciwnym razie nowe cechy byłyby "rozcieńczane" przez krzyżowanie z osobnikami bez nich. Jeśli jakaś grupa oddzieli się od populacji, wówczas dostosowuje się do zmiennych warunków na swój sposób. W ten sposób na małych wyspach powstają nowe gatunki zwierząt podobnych do tych znanych z kontynentu, analogicznie nowe gatunki ryb formują się w jeziorach odciętych od większego akwenu.

Ciekawy przypadek specjacji wywołanej zmianą warunków oraz izolacją geograficzną, możemy zauważyć na Maderze. Ta tropikalna wyspa została już w XV wieku zasiedlona przez Portugalczyków, którzy wraz ze sobą przywieźli na gapę zwykłą szarą mysz domową. Mysz ta rozprzestrzeniła się szybko na całą wyspę, dzieląc się z czasem na mniejsze populacje, oddzielone łańcuchami górskimi. Ta izolacja zarówno od myszy kontynentalnych jak i od myszy z sąsiednich populacji, wraz z dostosowaniem do klimatu różnego w różnych częściach wyspy spowodowały, że w 1999 roku stwierdzono występowanie na wyspie sześciu podgatunków, każdy zasiedlający inne terytorium:
Zewnętrznie gatunki te różnią się głównie umaszczeniem, w mniejszym stopniu sposobem żerowania, wewnętrznie natomiast różnią się dość istotnie - pierwotna szara mysz miała w swym genomie 40 chromosomów. U myszy wyspiarskich część z nich połączyła się, toteż różne populacje mają od 22 do 30 chromosomów. Różnica ilości chromosomów utrudnia krzyżowanie. W badaniach stwierdzono że myszy różnych populacji po skrzyżowaniu w 60% nie dają potomstwa, zaś u tych które dają, 70% potomków jest bezpłodne. Bariera krzyżowania się jest zatem już dosyć mocna, prawie tak silna jak u konia i osła.[3]

Podobna sytuacja dotyczyła myszy na Wyspach Owczych, które wprowadzili na archipelag Wikingowie w X wieku.


Jaszczurki jarskie
Ten przypadek jest wynikiem świadomego eksperymentu. W 1971 naukowcy wprowadzili pięć par włoskich jaszczurek murowych (Podarcis sikula)  na małą, chorwacką wysepkę, gdzie wcześniej nie występowały. Jaszczurki wzięto z dużej wyspy o częściowo pustynnym klimacie, gdzie żywiły się głównie owadami. Mała wysepka Mrcara była natomiast gęsto porośnięta bujną roślinnością.
Naukowcy zamierzali co kilka lat sprawdzać, jak jaszczurki sobie radzą, jednak wojna na Bałkanach na dłuższy czas przerwała badania. Gdy w 2006 roku naukowcy wrócili na wyspę, stwierdzili że jaszczurki mocno się zmieniły.

Na małej wyspie z ograniczoną ilością owadów, jaszczurki zaczęły uzupełniać dietę o rośliny i owoce. Konieczność dobrego przeżucia promowała osobniki o mocniejszych szczękach, przez co nieco zmienił się kształt głowy. Co jednak ważniejsze, jaszczurki zaczęły trawić rośliny przy współudziale bakterii jelitowych. Promowało to przebudowę układu trawiennego. Jelita stały się dłuższe a w jednym miejscu przewężenie wydzieliło poszerzony odcinek, w którym pokarm zalegał dłużej, mogąc fermentować.[4],[5]
Owadożerne jaszczurki w ciągu 35 lat przemieniły się we wszystkożerców z przewagą roślin.


Bakterie nylonożerne
Ten przypadek dotyczy wprawdzie organizmów niezauważalnych, jest jednak dość spektakularny.
Gdy w 1935 roku zaczęto produkować Nylon-6, w ściekach przemysłowych zaczęły się pojawiać nowe substancje, w tym powstający przez hydrolizę kaprolaktamu kwas ε-aminokapronowy. Cząsteczka ta, zawierająca grupę aminową na końcu sześciowęglowego łańcucha kwasu karboksylowego wcześniej nie występowała w przyrodzie. Zarazem jednak jest na tyle podobna do aminokwasu lizyny, że organizmy mogą próbować ją w taki sam sposób zmetabolizować. W efekcie kwas aminokapronowy staje się inhibitorem zatrzymującym działanie pewnych enzymów, i znalazł zastosowanie w leczeniu niektórych chorób.
Gdy w 1975 roku japońscy naukowcy badali bakterie żyjące w zbiornikach ścieków przy fabrykach nylonu, że zdumieniem stwierdzili, że żyje tam szczep pospolitych bakterii Flavobacterium , które były w stanie metabolizować kwas aminokapronowy i kilka innych produktów ubocznych. Dzikie szczepy tych samych bakterii nie miały tej cechy, zatem najwyraźniej musiała się wykształcić spontanicznie w tychże stawach jako skutek pojawienia się nowej dla środowiska substancji.

Bakterie wytwarzają trzy enzymy, nazywane nylonazami, odpowiadające za rozszczepianie krótkich fragmentów polimeru i dalsze trawienie. Prawdopodobnie ich geny powstały z innych dotychczasowych genów wskutek duplikacji i mutacji przesuwającej ramkę odczytu (mutacja powoduje, że fragment sygnalizujący koniec genu pojawia się w innym miejscu, przez co wytwarzane jest dłuższe białko), tak jak można się zresztą po ewolucji spodziewać. Spontaniczne powstanie zupełnie nowego genu jest mało prawdopodobne. Przypadek powoduje raczej złożenie czegoś nowego ze starych części, stąd w genomach organizmów można czasem znaleźć ślady starych genów, już nie aktywnych, z dawnych linii ewolucyjnych. [6]
 
---------
[1] http://news.nationalgeographic.com/news/2007/07/070712-butterflies.html
[2] http://www.sciencemag.org/content/317/5835/214
[3] http://www.genomenewsnetwork.org/articles/04_00/island_mice.shtml
[4] http://www.sciencedaily.com/releases/2015/08/150831101831.htm
[5] https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2290806/
[6] https://en.wikipedia.org/wiki/Nylon-eating_bacteria

środa, 27 lipca 2016

Wymyślone ADHD

Z pewnością wielu z was słysząc o rozmaitych problemach wychowawczych u współczesnych dzieci, spotkało się z poglądem, że wiele diagnoz dysleksji czy ADHD zostało wymuszonych przez rodziców, pragnących aby ich pociechy miały łatwiej dziki jakiemuś upośledzeniu w papierach. A nawet mogła do was dojść skandaliczna informacja, że takiej choroby jak ADHD nie ma i przyznał to lekarz który ją wymyślił. I problem w tym, że to ostatnie to nie prawda.

Cała ta historia przypomina trochę zabawę w głuchy telefon. Zaczęło się w roku 2012 od artykułu z niemieckiej gazety Der Spiegiel, dotyczącego rosnącej ilości przypadków zaburzeń psychicznych. Artykuł zauważał, że część tego wzrostu może wynikać bardziej ze wzrostu ilości błędnych diagnoz i jako przykład podał ADHD. W artykule zacytowano fragment ostatniego przed śmiercią w 2009 roku wywiadu z Leonem Eisenburgiem, uważanego za jednego z najważniejszych twórców pojęcia nadpobudliwości, w którym mówi on właśnie o tym zbyt częstym diagnozowaniu i przestrzega przed traktowaniem leków jako prostego rozwiązania. Artykuł oczywiście ukazał się w języku niemieckim i wówczas nie wywołał żadnych kontrowersji. Rok później wybuchła afera. Amerykańskie portale podchwyciły fragment wywiadu, w którym miał stwierdzić, że to była choroba zmyślona przez lekarzy. Przy czym oczywiście amerykanie nie cytowali wywiadu po niemiecku lecz w wersji przetłumaczonej.

W oryginalnym wywiadzie pada zdanie:
" ADHD ist ein Paradebeispiel für eine fabrizierte Erkrankung"[1]
czyli "ADHD jest najlepszym przykładem ... choroby". Jakiej?
Użyte słowo "Fabrizierte" ma dwa znaczenia. Może chodzić o "fabrykowanie" czyli zmyślanie, fałszowanie. Ale zdecydowanie częściej chodzi o "produkowanie". Ponieważ było to mówione w kontekście wzrostu ilości nowych diagnoz, łatwo domyśleć się, że chodziło mu o "produkowanie diagnoz". Był to w istocie przytyk w stronę kolegów po fachu, którzy wystawiają takie zaświadczenia zdecydowanie zbyt dużej ilości dzieci.
W dalszej części artykułu cytuje się opinię Eisenburga o tym, że zrzucenie całej winy za powstawanie nadpobudliwości na geny, jest błędem bo zwalnia rodziców z dalszych działań wychowawczych. Jego zdaniem powinno się zwrócić większą uwagę na wpływy środowiskowe i rozpoznanie psychospołecznych przyczyn zaburzeń behawioralnych, na przykład zbadanie czy nie ma aby jakiś problemów w rodzinie. To jednak jest trudniejsze i trochę trwa, dlatego lekarze wybierają prostsze rozwiązanie - przepisać coś na uspokojenie i nie wnikać.

Oczywiście nie trudno dostrzec, że gdyby miał dręczony wyrzutami tuż przed śmiercią wyznać, że chorobę wymyślił i że nie istnieje, to nie dodawałby potem, że teraz trzeba się skupić na środowiskowych i wychowawczych przyczynach tejże choroby.

Jednak podczas tłumaczenia na angielski nie przytoczono wszystkich wypowiedzi lekarza. Artykuły które podchwyciły temat cytowały wyłącznie to jedno zdanie o produkcji diagnoz, decydując się na użycie drugiego znaczenia słowa "fabrizierte", przez co w świat zdanie poszło w wersji
"ADHD to wymyślona choroba"
 Od tego czasu cytat ten jest chętnie cytowany przez różne strony i osoby niechętne medycynie, jako dowód naukowych oszustw. I mogą to robić bezkarnie, bo przecież nikomu się nie będzie chciało sprawdzić, co nie?

--------.
Źródła:
[1]  http://www.spiegel.de/spiegel/print/d-83865282.html - nie udało mi się natomiast znaleźć tego ostatniego wywiadu który jest w artykule tylko cytowany. Powinien był się ukazać na początku 2009 roku